Bóg go ocalił jako znak
On wołał: „nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie". I zawsze potrafił odnaleźć znaki nadziei, patrząc otwartymi oczyma na rzeczywistość, w niczym nie zaciemniając jej obrazu. Jeżeli pasuje do niego jakiś obraz, to obraz Daniela w lwiej jamie, to jakby żywcem ilustracja tego, co przeżywał, czego doświadczał.
Kardynał Wyszyński też był zdany na „pożarcie", tylko „paszcze nie potrafiły się otworzyć, a jedynie szczerzyć zęby". Bóg go ocalił jako znak. Jak wiele on znaczy, świadczy choćby to, że stał się Prymasem Tysiąclecia.
Każde wspomnienie jest pewnym przyczynkiem, spojrzeniem w jego stronę. Moje nie jest może zbyt bogate. Jest jako jednego z kapłanów.
Najpierw pragnę przywołać na pamięć rok 1956. Klasa maturalna. 120 kilometrów od Warszawy, powiatowe miasto i czołgi ruszające na stolicę, ze stacjonującej tam jednostki wojskowej. Wtedy w mojej pamięci warkot czołgów połączył się z wołaniem o uwolnienie Prymasa. Twarzy jego jeszcze nigdy nie widziałem. Niewiele o nim słyszałem, ale ten warkot silników czołgów i to wołanie połączyły mi się razem. Potem czołgi zawróciły, a Prymas wyszedł na wolność. Tyle pamiętam jako maturzysta.
A potem następny już rok — pierwsze spotkanie z Prymasem w seminarium na rozpoczęcie rekolekcji. Mając w uszach tamten warkot zacząłem dopełniać obrazu. Wyszliśmy na jego spotkanie, bo taki był zwyczaj, na korytarze seminaryjne, ażeby z nim wejść do kaplicy. Wtedy odczułem majestat jego osoby, z potem to rozmodlenie w kaplicy. Pamiętam jego słowa -— może nie tyle samą treść, co ich brzmienie. Ktoś mi potem powiedział, że na głosie Prymasa szkolono tych, którzy mieli przemawiać, a mówił to jeden z elektroników. Mam prawo mniemać, że to prawda. Na jego emisji głosu pobierali lekcje ci, którzy chcieli mówić do ludzi. Nie wiem tylko, czy szkoleni pomni byli na to, że usta mają mówić z obfitości serca. U niego tak właśnie bylo.
Było to w rok po wyjściu z więzienia. Ponad 250 kleryków i Prymas. Trudno, żeby on wtedy nas wszystkich spamiętał. Nauczyciel zawsze dłużej poznaje uczniów, natomiast uczniowie poznają nauczyciela niemalże po jednej lekcji.
Pamiętam modlitwy w katedrze podczas Wielkiego Tygodnia — umywanie nóg w Wielki Czwartek. Chyba nikt tego nie czynił tak jak on. Nie tylko obmywał, ale i prawdziwie całował. Było w tym tyle godności i szacunku dla ludzi, którym to uczynił. Bardzo dobrze to pamiętam.
Aż przyszedł dla mnie czas świeceń kapłańskich w 1963 roku. Ksiądz Prymas podzielił się wtedy ze mną swoim kapłaństwem. Czynił to każdego roku, ale jak to czynił — doświadczyłem z bliska patrząc w jego oczy i wkładając swoje dłonie w jego.
Czas pracy kapłańskiej pozwala spotkać się nam dopiero po wielu latach, bo najpierw parafia na krańcach diecezji, potem druga jeszcze dalej, potem trochę bliżej. Teraz już nie 250 kleryków ale około 1000 kapłanów — bo tylu pracuje w archidiecezji warszawskiej, Trudno przecisnąć się wtedy do Prymasa.
l oto znalazł się pewien kościół na Żytniej. Tym, którzy pytają, dlaczego przedtem 29 lat stal bez dachu, mówię żartobliwie, że na mnie czekał. Pierwszą Mszę św. odprawiłem w nim w 10 lat po otrzymaniu święceń kapłańskich. Była to sobota. Trzeba się było wedrzeć do kościoła. Sobota dawała nadzieję, że jeżeli do poniedziałku przetrwamy, lo może się ostaniemy. Tak rzeczywiście było. Przedsionek o wymiarach niespełna 4nr służył nam przez całe lato za kościół. Ludzie stali na zewnątrz. W zimie schroniliśmy się do wnętrza, ale jeszcze wdalszym ciągu nie można się było rozgościć, bo bardzo wielkie tablice na jaskrawo żółtym tle dużymi czerwonymi literami obwieszczały, że obiekt jest zagrożony, a wstęp na teren budynku grozi niebezpieczeństwem dla życia. Po rocznym stażu w takich warunkach pamiętam moje pierwsze spotkanie z Księdzem Prymasem. Byliśmy tam już rok, bo trzt.ba było całego roku pracy od maja 1973 do maja 1974, żeby móc wejść do środka, gdzie przedtem rosły drzewa wyższe od murów. Udało nam się to ostatecznie na Wielkanoc około godziny drugiej nad ranem. Ci, którzy mieli przyjść, przyszli i coś się tam zaczęło dziać takiego, że o godzinie ósmej już folia ogrodnicza była nad głowami. Przez całą Wielką Sobotę stanął grób i ołtarz. Posprzątane było wszystko. Rezurekcja była razem z ptakami, które nie chciały ustąpić i tak protestowały, że... te wrony dały się nam wtedy we znaki. Ale to było na Wielkanoc. A w maju zawitał do nas ksiądz Prymas Wyszyński, ażeby modlić się z nami. Wtedy jeszcze dzieci w piasku grzebały, zamiast okien były ramy z folią, żeby przeciągów nie było. Ksiądz Prymas modlił się wtedy z nami w tych warunkach. Poświęcił nam dzwon. To było tak po polsku —- boso, ale w ostrogach. Stała wieża z dachem i dzwon został poświęcony. Później podejmowaliśmy Księdza Prymasa chlebem i powidłami. Do dzisiaj w naszych spotkaniach nazywamy lo daniem prymasowskim. Pamiętam majestat połączony z otaczającym ubóstwem — jak to pięknie wtedy wyglądało, jak się dopełniało, jak nie wadziło sobie. To jest tajemnica tego Człowieka. Ale to już są osobliwości miejscowe. Mówię o tym, aby podkreślić, że Ksiądz Prymas w takich chwilach nie wyręczał się kimkolwiek. Sam przyjeżdżał na świadectwo, że tu trzeba być.
Już nie zawitał do nas drugi raz fizycznie, ale był w innej formie. Kiedy już kościół został Bogu przysposobiony, zajęliśmy się dużym budynkiem, który stał na terenie. Dwa lata upłynęło od naszego przybycia, a od wojny 31 i dom ten stał nieużytkowany, dom-skandal gospodarczy. Ale siostrom nie wolno było go użytkować, bo nie dano pozwolenia. My sobie pozwoliliśmy na to sami. Najpierw urządziliśmy kaplicę, zakrystię i salę katechetyczną — to już było polową parteru. A potem pytanie, kto zajmie następną cześć. I wtedy tak pytając i proponując różnych kandydatów, parafia już trochę przestrzeni miała -— szukaliśmy możniejszych, którzy potrzebują. Gdy wielu odmówiło, Prymas Wyszyński powiedział: „Niech to będzie dla Sekretariatu Prymasa Polski". Powiedział to w tym czasie, kiedy pewnego wieczoru w Górkach Kampinoskich nie tylko zburzono kaplicę, którą ludzie wielkim staraniem zbudowali, ale jeszcze ich pobito. To był ten właśnie rok.
Zaczęliśmy pracować nad adaptacją budynku. Znalazła się również tablica z napisem: Sekretariat Prymasa Polski. Choć szło się przez szopę, ale tablicę było widać. Kiedy zjawiłem się u Księdza Prymasa, a pamiętam dokładnie, że był to Wielki Czwartek roku 1975, pokazałem mu tę tablicę. Zajście w Górkach Kampinoskich miało miejsce w Niedzielę Palmową, a to był czwartek po tej niedzieli. Mając tamto wydarzenie na uwadze, bałem się, że Ksiądz Prymas powie mi: „Schowaj to, daj spokój, nie narażaj ludzi..." Pamiętam jego skupioną twarz. Zadał kilka pytań. Odpowiedziałem na nie, jak mogłem szczerze i dokładnie. I w pewnym momencie ujrzałem podnoszącą się prawą dłoń do góry i błogosławiącą. Przeżegnałem się, ucałowałem tę dłoń. Tablicę zabrałem pod pachę. Taki to był początek narodzin Sekretariatu Episkopatu Polski. Jeżeliby ktoś szukał jakichś związków i rodowodu, niech to wspomnienie będzie śladem. Odtąd najbliższe nasze sąsiedztwo to gmach Sekretariatu Episkopatu Polski.
Ksiądz Prymas był na poświęceniu. Może jeszcze przytoczę jeden szczegół. Chciałbym być dobrze zrozumiany. Cały czas byłem jakby na linii, na froncie, byłem przygotowany na sąd polowy. I dostało mi się — z których stron, to już darujmy — ale nawet i od samego Księdza Prymasa Wyszyńskiego. Przyjąłem to jak z ojcowskiej ręki — bo tak jego osobę traktowałem, ale nie tłumaczyłem się. Może skurczyłem się trochę wewnętrznie. Z tego okresu pamiętam dwa momenty. Ilekroć je wspominam, tylekroć mi głupio.
Mianowicie Ksiądz Prymas uczynił pierwszy krok ku mnie, gdy tylko zorientował się, że skarcił mnie niesłusznie. Poszedłem mu podziękować. Chciał usłyszeć więcej, ale ja uważałem, że powinienem zamilknąć. Nawet powiedziałem, że mówiłem za dużo. Pamiętam, że mi wtedy powiedział: „Ale doświadczenia trochę przez to nabrałeś". Potwierdziłem.
I potem już na miesiąc przed swoją śmiercią, przez jedną z bliskich osób przysłał mi książkę z dedykacją na imieniny. Chciałbym, jak na początku zaznaczyłem, być dobrze zrozumiany. Ja chcę mówić o Prymasie, nie o sobie. Pragnę tylko ukazać tę jego wielkość potrafiącą udobruchać takiego „brzdąca", jakim byłem. Chociaż przyznaję, że niczego nie czułem przeciw Prymasowi — Boże zachowaj — może tylko to małe skurczenie... Ilekroć wspominam jego dobroć, zawsze mi jest głupio, bo ciągle się człowiek uczy, że powinien postępować inaczej.
Przyznam się, że za pierwszym razem nie wiedziałem, jak postąpić, tym bardziej, nie wiedziałem za drugim razem. Gorąco się tylko modliłem za Prymasa i w sercu miałem przeogromną wdzięczność. Bo prawdziwa wielkość to ta, o której Chrystus mówił: „Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie między wami, lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą, a kto chciałby być pierwszym, niech będzie niewolnikiem waszym" (Mt 20, 25—27).
Dzisiaj już obraz tamtego Wielkiego Czwartku, drugi z poświecenia kościoła w niedostatku oraz ten obraz na miesiąc przed śmiercią zlewają mi się w jeden. Wszyscy nazywają go Prymasem Tysiąclecia, ale każdy tę „tysiącletniość" rozumie na swój sposób i po swojemu odczytuje.
A teraz, razem z Wami, chciałbym Boga prosić o beatyfikację tego, którego pamięć przechowuję w moim sercu, który jest również w waszych sercach, który jest w całym naszym narodzie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz