Ufałem mu do dziecka
Już weszło w zwyczaj, że dwudziestego ósmego każdego miesiąca, w tutejszym kościele, pod okiem Księdza Prałata, modlimy się o beatyfikację księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego. Co miesiąc inny człowiek daje świadectwo temu, co przeżył; daje świadectwo temu, co pamięta; daje świadectwo wrażeniu, jakie wywarł na nim zmarły Prymas. Dzisiaj to świadectwo mam dać ja. Chciałbym zaznaczyć, że będzie ono bardzo osobiste, bo inne być nie może.
Nie łączyły mnie jakieś szczególne urzędowe więzy ze zmarłym Księdzem Prymasem. Nie było tak, że pozostawałem z nim w stałym, oficjalnym kontakcie. Jednakże przeżyłem z pewnością więcej niż inni księża archidiecezji warszawskiej. A z całą pewnością doświadczyłem wiele serca i wiele dobroci tego Człowieka.
Kiedy patrzę na postać Księdza Prymasa albo kiedy o nim myślę, muszę powiedzieć, że to, co pamiętam równie dobrze, jak pamiętam rzeczy, które wydarzyły się ostatnio — to wspomnienia z odległego dzieciństwa. Uważam, że są one niesłychanie ważne, dlatego że wyrobiły we mnie trwałą postawę wobec Księdza Kardynała Prymasa.
Kiedy byłem małym chłopcem, jeszcze w latach pięćdziesiątych, na pewno później niż rok 1956, a wcześniej niż rok 1959, zanim zacząłem chodzić do szkoły podstawowej, mieszkaliśmy z rodzicami w okolicach Ostrołęki. Pamiętam jako jedno z nielicznych wspomnień z dzieciństwa, że razem z Mamą pojechaliśmy do Łomży i tam, już najprawdopodobniej po wyjściu Prymasa z więzienia — nie potrafię dokładnie określić roku — Mama kupiła u ojców kapucynów małe zdjęcie Księdza Prymasa. Większe niż obrazek, ale mniejsze niż te portrety, które zazwyczaj wiszą w kościołach. To zdjęcie oprawiliśmy i Mama powiesiła mi je nad łóżkiem obok obrazka Dobrego Pasterza, na którym był Chrystus i mnóstwo owiec. Nie ma już dzisiaj tego rodzinnego domu. Został wybudowany nowy. Z dawnego, starego, pamiętam tylko tę ścianę przy łóżku i te dwa obrazki zestawione ze sobą. Oba zresztą są po dzień dzisiejszy w nowym domu.
Dlaczego to wspominam? Dlatego, że ten obrazek Księdza Kardynała Prymasa nad łóżkiem młodego człowieka wyrobił we mnie trwałą postawę ufności i przywiązania. Ta twarz Prymasa znad dziecinnego łóżka... Ona mi ciągle wraca. Mam ją ciągle w pamięci..,. Ta twarz Prymasa nad dziecinnym łóżkiem sprawiła, że nigdy w życiu nie czułem wobec jego osoby czegoś, co można nazwać obawą, lękiem. Zawsze czułem jakiś szacunek połączony z wiarą, z zaufaniem, z miłością. On zawsze był sobą. Sądzę, że z chwilą, kiedy został Prymasem, zdał sobie sprawę, że to jest jego zadanie, to jest jego misja, to jest jego powołanie. On utożsamiał się z tym, kim się stał. Nie było w nim rozdwojenia. Nie było, według mojej skromnej oceny, jakiegoś innego pragnienia, innego pędu, innego życia. Było to jedno i tym był pochłonięty całkowicie. Był pochłonięty bez reszty. On nigdy nie usiłował, nie starał się „grać". Nie starał się robić pozorów. Nie próbował tworzyć fasadowości. On żył stosownie do tego, kim był. A był Prymasem. Każdy, kto na niego patrzył, dostrzegał to od razu, a jednocześnie każdy, kto próbował wyrobić sobie pojęcie, kim jest Prymas, mógł to uczynić patrząc na jego twarz i na jego posługę.
Inne wspomnienie: tuż przed konklawe, które miało wybrać Jana Pawła II, na obiedzie w Instytucie Polskim w Rzymie był obecny Ksiądz Prymas i ksiądz kardynał Wojtyła. Księża, którzy spożywali posiłek razem, prosili, aby obaj kardynałowie, po niespodziewanej śmierci Jana Pawła I, powiedzieli, jaki będzie następny papież. Nie kto nim będzie, ale jaki będzie. Ksiądz Prymas mówił dosyć długo, bardzo długo, minimum pół godziny. To się rzadko zdarzało przy stole. Powiedział, że ten papież, którego kardynałowie wybiorą, musi być Janem Pawłem II, bo Jan Paweł I nie dokończył podjętego dzieła. Nie zdążył dokonać dzieła, które zapoczątkowali Jan XXIII i Paweł VI. Skoro Jan Paweł I już poprzez wybór imienia dał wyraz temu, iż chce kontynuować ich dzieło, a nie zostało ono dokończone, potrzeba więc nam Jana Pawła II.
Może to jest moje osobiste wrażenie, ale Ksiądz Prymas był wtedy bardzo zamyślony, zatroskany. Kiedy patrzyłem na niego — a to wrażenie mieli i inni księża będący w Instytucie — wydawało mi się, że Ksiądz Prymas był z nami obecny tylko ciałem — sercem był gdzie indziej. Prosiliśmy następnie, żeby coś powiedział ksiądz kardynał Karol Wojtyła. Pamiętam to dobrze. To było na kilkanaście godzin przed konklawe. Ksiądz kardynał Wojtyła robił wrażenie człowieka, który jakby wrócił z dalekiej podróży, bo ściągnęliśmy go naszymi prośbami na ziemię. Był zamyślony. Wzrok miał utkwiony gdzieś w suficie. Ocknął się. Zrobił taki odruch, jak gdybyśmy go niepokoili, i powiedział: „Kiedy zostanie wybrany Jan Paweł II, to się módlcie".
Nie wiem, jaka tajemnica łączyła tych dwóch ludzi. Za kilka dni mieliśmy ich widzieć w auli obok Bazyliki Watykańskiej w tym słynnym pocałunku miłości, który utrwalony na zdjęciu obiegł cały świat. I mieliśmy usłyszeć słowa, że nie byłoby tego Papieża-Polaka, gdyby nie Twoja, umiłowany Księże Prymasie, ofiara, cierpienie i życie...
Z tamtych październikowych dni utkwiło mi w pamięci również inne przeżycie, bardzo osobiste, tak przejmujące, że dzieliłem się nim z innymi do tej pory bodaj tylko dwa razy. Dzisiaj trzeci... Tak, jakbym sam sobie nie dowierzał, że to słyszałem. Mianowicie, kiedy konklawe wybrało Jana Pawła II i wszyscy byli zajęci w dzień i do późnej nocy wystawaniem pod Watykanem, przyjmowaniem gości z Polski, oczekiwaniem na intronizacyjną Msze św., Ksiądz Prymas miał jakby trochę więcej czasu. Nie znaczy to, że nie miał pracy. Nie był też samotny, ale wyraźnie szukał spokoju. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie wspominając po latach te dni. Przypuszczam, że to był dla niego trudny czas, niezależnie od tego, czy wiedział o tym, co się pisało, a zwłaszcza co się wtedy mówiło, czy nie. We Włoszech atmosfera wokół wyboru Ojca świętego Jana Pawła II i wokół osoby księdza kardynała Wyszyńskiego była w pewnych wypadkach dwuznaczna. Nie brakowało opinii, wypowiadanych w prasie, radio i telewizji, że ksiądz kardynał Wojtyła jest mało znany właściwie dlatego, że „przyćmił" go Ksiądz Prymas. Nie wiem, czy Ksiądz Prymas o tym wiedział. Zresztą to nie jest ważne, bo nasza rozmowa była całkowicie niezależna od tego. Otóż po skończonym obiedzie wydarzyło się coś nietypowego, co się nigdy nie zdarzało. Zazwyczaj wchodziło się do Księdza Prymasa na rozmowę po uprzedniej zapowiedzi. Wtedy po obiedzie ksiądz infułat Franciszek Mączyński, gospodarz Instytutu, gdzieś się zawieruszył. Inni też szybko się rozproszyli, a Ksiądz Prymas, wychodząc, powiedział do mnie:
— Chodź ze mną!
Pojechaliśmy windą i poszliśmy do jego mieszkania na pierwszym piętrze. Po jakiejś rozmowie, której szczegółów nie pamiętam, spytałem Księdza Prymasa, czy jego życie jest spełnione? Odpowiedział pytaniem:
— A skąd ty to wiesz?
A potem: — Tak jest! Już na mnie czas. Ja już jestem niepotrzebny, teraz trzeba się wycofać, spokojnie odejść... — Mówił jeszcze dłużej z niesłychaną pokorą, z jakąś radością, wewnętrznym szczęściem, którego nie jestem w stanie opowiedzieć. Mówił dosyć długo. Nie jestem w stanie tego wszystkiego powtórzyć, ale kiedy wyszedłem i wróciłem do swojego pokoju, widziałem, że to, co przeżyłem tego dnia, było naprawdę niepowtarzalne. Zrozumiałem wtedy sens całego życia i całej posługi Księdza Prymasa. Nasunęła mi się najbardziej narzucająca się analogia: do Jana Chrzciciela, którego wszyscy szanowali, do którego przychodzili, którego może się obawiali — nie wiem... I w pewnym momencie pojawiło się wśród uczniów rozdwojenie: za kim mamy iść? Jan Chrzciciel odpowiedział, że trzeba, aby On wzrastał, a ja bym się umniejszał. Tego dnia zrozumiałem wyraźnie to: „trzeba, aby On wzrastał"...
Tego pamiętnego dnia nasunęła mi się jeszcze inna analogia. I ona też utkwiła mi bardzo mocno w pamięci. Kiedy wróciłem do mieszkania, myślałem, „Ksiądz Prymas jest podobny do Matki Bożej". Całe życie był przecież Jej Czcicielem. Ona wydała na świat Zbawiciela, a on — wbrew temu, o czym sam był przekonany — przygotował, wydał, „zrodził światu" Namiestnika Zbawiciela. I chyba jest to analogia — po dzień dzisiejszy tak mi się wydaje — właściwa i trafna. Był jak Jan Chrzciciel i Matka Boża...
Z innych okruchów, które odgrzebałem w pamięci, przypominam sobie, jak jesienią roku 1980 — a więc na nieco więcej niż pół roku przed śmiercią Księdza Kardynała, do naszego Polskiego Instytutu przyjechał Ojciec Święty. Ksiądz Prymas był gospodarzem i podejmował Papieża, który tego dnia miał wiele absorbujących zajęć. Kiedy więc przyjechał do nas bez rozgłosu i bez wielkiej obstawy (było to przed zamachem) i czuł się tak, jak niegdyś u siebie, w Krakowie, jak u siebie w domu. Oczywiście księża, studenci rychło z tej atmosfery skorzystali. Prosili Ojca Świętego, żeby mogli koło Niego siedzieć. Więc siedzieli, stali obok, robiono zdjęcia, Papież podpisywał książki. Jednym słowem Ojciec Święty był bardzo łatwo dostępny.
Ksiądz Prymas uczestniczył w tej szczególnej atmosferze. Wydawało mi się, że czuł się inaczej niż zwykle. Chodził, zabawiał rozmową, zagadywał, uśmiechał się. Nie przychodziło mu to trudno, chociaż odbiegało to od jego stylu, jaki znaliśmy.
Dotychczas wspominam jedynie to, co było również udziałem innych. Ale mam powody, aby z pełnym przekonaniem powiedzieć, iż doświadczyłem od Księdza Prymasa wiele nieopisanej dobroci. Doświadczyłem czegoś, co było najgłębszym odruchem kochającego ludzkiego serca. Nie raz, wiele razy...
Tak się składało, że byłem przez niego przyjmowany w najtrudniejszych chwilach swojego życia, stając w obliczu najtrudniejszych wyborów. I dzisiaj po latach muszę powiedzieć, że nigdy, w obliczu największych próśb, nigdy — nawet przez moment — nie wątpiłem, że zostanę wysłuchany. Być może to zaufanie było karmione wspomnieniami z dzieciństwa, ale nie tylko. Ja w tym Człowieku odnalazłem to, co we
mnie żyło zawsze. W tym Człowieku jak gdyby spełniły się moje marzenia. W każdej rozmowie, gdy ujrzałem jego oczy, jego twarz, wiedziałem, że sprawa jest załatwiona.
To był dobry Człowiek. To był Człowiek, który niczego się nie bał. On był sobą.
Kiedy po latach zastanawiam się, dlaczego, w naszym środowisku warszawskim, diecezjalnym, zbyt mało mówi się o Księdzu Prymasie, wydaje mi się, że jednym z powodów jest jego życie, tak autentyczne, tak dobre, tak święte. Jego życiorys nie pozwala na retusze, ponieważ jego życie jest tak pełne, tak niezwykłe, każdy, kto chce je odczytać, musi je czytać takim, jakim jest.
W dzisiejszych czasach często kreujemy świętych, posługując się ich imieniem i nazwiskiem, ale wpisując pod nie swoje własne nadzieje albo swoje wizje. W odniesieniu do Księdza Prymasa jest to niemożliwe. Dlatego uważam, że naszym obowiązkiem jest ustawicznie odczytywać od nowa to pełne autentyzmu życie.
Obok ogromnej wdzięczności za dobroć, którą Ksiądz Prymas okazał mi za swego życia, muszę wspomnieć o innej wdzięczności, rodzącej się z kontaktu z jego nauczaniem i przemyśleniami. „Zapiski więzienne" były dla mnie nie lekturą, lecz medytacją. Widziałem tam autentyzm człowieka, który cierpi, który widzi zło, który jest świadomy zdrady. Jednocześnie człowieka pokornego, dobrego, który nigdy — raz jeszcze podkreślam — nigdy się nie bał, bo zawsze był sobą.
Muszę kończyć. I tak nie zdołam wyrazić i powiedzieć tego, co naprawdę zawdzięczam Prymasowi. Chciałbym pod koniec nawiązać do tej myśli, od której rozpocząłem. Mianowicie, że jako kapłan dzisiaj, już kilka lat po śmierci Księdza Prymasa, z dziecinną ufnością modlę się do niego w swoich potrzebach, zwłaszcza kapłańskich. Kapłańskie obowiązki i życie odczuwam przede wszystkim jako powinność i zobowiązanie również wobec niego. Więcej, to zaufanie, które wyniosłem z dzieciństwa, które umocniło później życie, gdy korzystałem wiele razy z jego dobroci, miłości, życzliwości i ciepła — to zaufanie zachowałem do dzisiaj.
Muszę wyznać szczerze: nie wiem, czy wszyscy, ale ja i krąg księży, których znam, nie jesteśmy skłonni do wzruszeń. Ale pomimo to pozostało mi gorące przywiązanie do tego Człowieka, o którym z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że był mi ojcem, a może kimś więcej niż ojcem. I dzisiaj modlitwa do niego nie sprawia mi żadnych trudności. Jest radością, jest czymś spontanicznym.
Mam w sercu przekonanie, że jego wyniesienie na ołtarze — to tylko kwestia czasu. My mamy go głębiej poznawać, głębiej przeżywać. Resztę zrobił Pan Bóg...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz