4/ Prymas Tysiąclecia, Uwięziony (1953-1956)

ROZDZIAŁ III

Bez wyroku sądowego, bez aktu oskarżenia Ksiądz Prymas na trzy lata został pozbawiony przez komunistów wszelkich praw. Mimo to, jak sam twierdził, nigdy nie uznałby tych trzech lat odosobnienia za stracone. W więzieniu na dobre objawiła się też jego świętość. Codziennie odprawiał Msze święte za swych prześladowców i modlił się, by nie czuć do nich nienawiści.

Do celi Prymasa

Stoczek Klasztorny na północnym wschodzie Polski, do granicy z Rosją jest niecałe 30 kilometrów. Trzeba jechać 11 kilometrów z Lidzbarka. Po obu stronach szosy rozciągają się lasy. Droga wydaje się bezkresna, prowadząca nie wiadomo dokąd. Tędy przewożono nocą pod eskortą więźnia Prymasa Wyszyńskiego. Powtarzała się scena znana z III części „Dziadów" Mickiewicza: „Coraz ku dzikszej krainie/ Leci kibitka jako wiatr w pustynie.../ Oko nie spotka ni miasta, ni góry,/ Żadnych pomników ludzi ni natury;/ Ziemia tak pusta, tak nie zaludniona".

Stoczek: kompletne odludzie. Wokoło pusto, cisza. Jedynie widoczne z daleka wieże barokowego kościoła wskazują, że to tutaj znajduje się klasztor, w którym za drutami kolczastymi w latach 1952-1953 był więziony Prymas Polski Stefan kardynał Wyszyński.
Do dziś klasztor jest otoczony tym samym masywnym, wysokim murem. Teraz jednak na bramie widnieje wskazówka: „Do celi Prymasa Wyszyńskiego". Trzeba przejść długie, zabytkowe krużganki, aby dostać się do domofonu na furcie. Dopiero po wciśnięciu dzwonka okazuje się, że ktoś tu mieszka.
- Można zwiedzić nie tylko celę, ale także Muzeum Prymasa Wyszyńskiego - mówi ks. Piotr Sroka, miejscowy proboszcz. I zaprasza najpierw do Muzeum na parterze.
To przestronna sala, w której zwracają uwagę szklane gabloty z rękopisami byłego więźnia i fragmentami „Zapisków więziennych". Także z pamiątkami z pobytu kardynała. Wśród nich jest urządzenie znalezione niedawno podczas remontu w futrynie drzwi klasztornych, za którymi przebywał Prymas Wyszyński. Sygnalizowało ono każde jego wyjście do ogrodu.
Na stole jest wyłożona księga pamiątkowa. Wpisują się do niej pielgrzymi i turyści, którzy odwiedzają klasztor w Stoczku.
- Rocznie przybywa ich tutaj około 30 tysięcy - informuje ks. Sroka.
Wpisy są różne. Na przykład abp Luigi Poggi: „Z głębokim wzruszeniem zwiedziłem to Sanktuarium Maryjne, gdzie Wielki Prymas Kardynał Stefan Wyszyński tak wiele wycierpiał i tak dużo się modlił".
Najwięcej jednak jest podziękowań od zwykłych pielgrzymów: „Mateńko, dziękuję, że dane mi było odwiedzić to miejsce", „Dziękuję za możliwość odwiedzenia tego historycznego miejsca. Matko Boża, dziękuję Ci za opiekę nad moją rodziną",
„Dzięki, Matko, że mogłam to wszystko zobaczyć". Niektóre wprost odwołują się do postaci Prymasa: „Wygrał. Wygrał głos wolnej Polski, Katynia, Armii Krajowej. Wygrał duch nad materią. Jesteśmy wolni dzięki niemu". Albo: „Matko Boża, dziękujemy Ci za Księdza Prymasa Wyszyńskiego", „Pragnę podziękować za natchnione myśli kardynała Wyszyńskiego, Prymasa Polski, niech w trudnych chwilach da mi siły w utrzymaniu pokoju ducha".
To dowód, że miejsce to robi na ludziach wrażenie.

Jak wojsko szykowało więzienie

Prosto z Muzeum schodami wchodzi się na piętro, gdzie znajdowała się cela Wyszyńskiego. Do dziś pozostało to samo pomieszczenie, w którym był więziony.
W celi - łóżko, dzbanek, miednica i jedno drewniane krzesło z napisem na kartce naklejonej niedawno: „Na tym krześle siedział Prymas Wyszyński".
To tutaj więzień dostawał szkołę życia. Twardą, bo twarde były warunki, w jakich przebywał. Budynek był nieogrzewany, ściany pokrywał biały szron i mróz, przy drzwiach leżały sterty lodu. Z powodu zimna Prymas miał opuchnięte ręce i oczy. Bolały go nerki. Dokuczliwy był też brak wody.
Kiedy go przywieziono, widział ślady prowadzonych remontów. Jak sam wspominał później w „Zapiskach więziennych": „Pokoje noszą ślady świeżej roboty, bardzo tandetnej. Pod domem ślady wylanej farby, rozrzucone pędzle, rozrzucone śmiecie, fragmenty sprzętu liturgicznego: połamane lichtarze, rozbite kropielnice, resztki krzyżów, figurek Matki Bożej".
Zimne wnętrza, drzwi z matową szybą, posadzki pokryte wodą. Wokół budynku drzewa okręcone drutem kolczastym do wysokości parkanu. Żeby więzień nie uciekł.
- Byłem jednym z tych, którzy przygotowywali klasztor w Stoczku na więzienie Księdza Prymasa Wyszyńskiego - opowiada dziś starszy mężczyzna, pan Józef. - Skojarzyłem to sobie po przeczytaniu książki „Zapiski więzienne" - dodaje.
W 1953 roku służył w wojsku w ośrodku szkoleniowym Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Szczytnie. Pod koniec września cała kompania została wywieziona do Stoczka, aby wykonać „zadanie specjalne". Nie powiedziano żołnierzom jakie.
- Mieszkaliśmy niedaleko klasztoru. W klasztorze wykonywaliśmy prace porządkowe: wynoszenie mebli, figur, książek, które składaliśmy na korytarzu przy kościele. W jednym z pokojów była biblioteka pełna książek. Na drzwiach do pokojów były wypisane imiona mieszkających tam kiedyś zakonników. Wszystko to zostało zamalowane, jak również ściany i podłogi. Pracowaliśmy w dzień, natomiast w nocy pracowali jacyś cywile, którzy zakładali różne instalacje elektryczne. Prądu tam nie było, przy wejściu od strony podwórza stał agregat prądotwórczy. Podczas malowania podłogi jeden z żołnierzy zauważył w otworze po wykruszonym sęku w listwie przypodłogowej coś błyszczącego, podobnego do sitka, oderwał listwę i wyciągnął mikrofon. Zameldował o odkryciu oficerowi, no i się zaczęło. Przerwano pracę, a następnego dnia wyjaśniono nam, że to, co tu wykonujemy, jest ściśle tajne, że tu będą, w tych pomieszczeniach, mieszkali i szkolili się polscy szpiedzy, że służby specjalne muszą o nich wszystko wiedzieć, nawet to, co mówią przez sen, stąd te podsłuchy - relacjonuje pan Józef.
W ogrodzie, razem z innymi żołnierzami, wycinał drzewa, stawiał parkany, a na strychu budynku gospodarczego budował stanowisko obserwacyjne i miejsce dla karabinu maszynowego.
Dziś pan Józef żałuje jednego: że nie powiedział o tym wszystkim Prymasowi. Gdy przeczytał „Zapiski więzienne" i zorientował się w całej sytuacji, Prymas już nie żył.
Dzisiaj najstarszy syn pana Józefa jest księdzem.

Nie będzie was, będzie las

Ogród był ten sam co dziś. Tylko na drzewach i na ogrodzeniu nie ma teraz drutów kolczastych, które zewsząd otaczały klasztor. Tuż za oknem celi pozostała nawet ta sama jodła, na którą Wyszyński codziennie spoglądał i o której pisał filozoficznie:
„Siadła wrona na czole wyniosłej jodły. Spojrzała władczo wokół i wydała okrzyk zwycięstwa. Jodła ani drgnie; zda się nie dostrzegać wrony. Znosi spokojnie wrzaskliwego gościa. Wszak tyle chmur już przeszło nad jej czołem, tyle ptaków przelotnych tu się zatrzymało. Poszły, jak ty pójdziesz. Nie twoje to miejsce. Cóż zdołasz krzykiem zdziałać? Ja pozostanę, by trwać w skupieniu, by budować swoją cierpliwością, by przetrwać wichry i naloty, by spokojnie piąć się wzwyż. Słońca mi nie przesłonisz, sobą nie zachwycisz, celu mej wspinaczki nie zmienisz. Był las, nie było was - i nie będzie was, będzie las. Bajka? Nie bajka!".
Widać, że w duszy więźnia bezsilność ustępowała miejsca akceptacji. A „kraty" powoli stawały się jakby niewidoczne. Zaczynał prowadzić „normalne" życie. Na tyle, na ile mógł.
Za swoim przewodnikiem duchowym, ks. Korniłowiczem, powiedział sobie, że „zadanie życia sprowadza się do chwili obecnej". Zatem najpierw ustalił sobie program dnia, którego pieczołowicie przestrzegał. Dzień zaczynał o świcie. Godzina 5.00 - pobudka. 5.45 - modlitwy poranne i rozmyślanie. O 7.00 odprawiał Mszę świętą (w małym bocznym pomieszczeniu urządził kaplicę). O 8.15 jadł śniadanie, a zaraz po nim, niezależnie od pogody, szedł na spacer. Potem odmawiał cząstkę różańca i pracował - dużo czytał, także pisał artykuły i książki. Uczył się również języków obcych. Po obiedzie znów szedł na spacer do ogrodu i odmawiał kolejną cząstkę różańca. I ponownie praca własna. Wieczór wypełniała modlitwa. Włączał się w rytm roku liturgicznego, co dawało mu poczucie łączności z całym Kościołem powszechnym.

Skazany na życie „we troje"

Klasztoru w Stoczku w dzień i w nocy strzegło około 30 funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Wyszyński miał ograniczony zakres poruszania się: z celi mógł jedynie zejść na dół i przejść do ogrodu. Drzwi do pobliskiego kościoła, który dzisiaj stanowi Sanktuarium Matki Bożej Pokoju, były wtedy zamurowane. O tym, że miejsce odosobnienia sąsiaduje z kościołem, utwierdziły Wyszyńskiego dochodzące do niego zza muru słowa śpiewanej kolędy i dźwięk dzwonka wzywający na Mszę. Przez cały okres uwięzienia nigdy nie mógł tam pójść.
Do towarzystwa przydzielono mu ks. Stanisława Skorodeckiego, więźnia z Rawicza (skazanego za działalność antypaństwową wśród młodzieży), i siostrę zakonną Marię Leonię Graczyk, franciszkankę Rodziny Maryi, więźniarkę z Grudziądza. Władza ludowa ustanowiła siostrę Graczyk pielęgniarką do opieki nad nim, a ks. Skorodeckiego kapelanem Prymasa. Z funkcji kapelana Prymas jednak księdza zwolnił, nie on mu ją bowiem nadał. „Kapelanów to ja sobie wybieram i mianuję sam. To będzie mój towarzysz więzienia" - oznajmił władzom Prymas.

Do księdza i do zakonnicy zaś powiedział: „Miejmy zaufanie do siebie". U ks. Skorodeckiego się spowiadał. Regularnie, co dwa tygodnie. A kiedy ks. Skorodecki zachorował, to właśnie Wyszyński się nim opiekował. Jak wspominał później w jednym z wywiadów ks. Skorodecki, „Ksiądz Prymas umył mi kiedyś nogi. Wziął mnie z pryczy na ręce, położył na kocu na posadzce, otworzył okno, przewietrzył, strzepał siennik, pościelił wszystko na nowo, przyniósł wodę i obmył nogi, po czym jeszcze natarł mnie całego. Było to dla mnie bardzo ważne doświadczenie".
Po latach okazało się, że oboje, i ksiądz, i zakonnica, byli uwikłani we współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa.
- Wszystko wskazuje na to, że już w czasie swego pobytu w więzieniu Prymas Wyszyński zdawał sobie sprawę, że w jego najbliższym otoczeniu są tajni współpracownicy UB - przyznaje ks. Andrzej Gałka, sędzia w procesie beatyfikacyjnym kardynała Wyszyńskiego.
Zakonnica opublikowała donosy, które pisała na Wyszyńskiego, a później wystąpiła z klasztoru i wiodła życie świeckie. Ks. Skorodecki natomiast zginął w niewyjaśnionych okolicznościach - w roku 2002 znaleziono jego ciało na plaży nad polskim morzem. Do dziś nie wiadomo, w jakich okolicznościach doszło do jego śmierci.
Na początku uwięzienia Prymas dowiedział się też o podpisanej przez polskich biskupów deklaracji lojalności z władzą komunistyczną (podrzucono mu w tym celu fragment gazety z artykułem na ten temat). Chodziło o przekonanie Prymasa, że po jego aresztowaniu stosunki państwo - Kościół układają się już dobrze.
Stanowisko biskupów mocno zabolało Wyszyńskiego. Przekładał jednak wszystko na porządek nadprzyrodzony. Pisał w „Zapiskach": „Dziękuję Ci, Mistrzu, za to, żeś mój los tak bardzo upodobnił do Twojego, za to, żeś w Męce swojej zostawił mi dobry wzór męki mojej. Opuścili Cię Twoi Apostołowie, jak mnie opuścili biskupi; opuścili Cię uczniowie, jak mnie moi kapłani...".
- Prymas wypracował w sobie umiejętność przebaczania - podkreśla ks. Andrzej Gałka. - Umiał przebaczyć biskupom, którzy go przecież zostawili w czasie aresztowania. Wyszyński nie tylko, że im przebaczył, ale żadnego z nich nie odsunął później od pełnienia swych funkcji. To świadczy o jego wielkości.

Status liszeńca

Władze państwowe pozbawiły Wyszyńskiego wszelkich praw. Został on uwięziony, nie wiadomo na jak długo, bez przysługujących mu praw więźnia, bez wyroku, bez aktu oskarżenia. Zastosowano wobec Prymasa „system obozu koncentracyjnego" na oczach całej Europy i przez Europę potępiony po II wojnie światowej. Nieustannie dopominał się więc Prymas pozwolenia na napisanie listu wyjaśniającego do władz państwowych. Uważał, iż jego milczenie mogłoby być odczytane jako zgoda na zaistniałą sytuację lub jako lekceważenie postawionych mu zarzutów.
Każdego dnia w celi rutynowo odwiedzał Wyszyńskiego komendant. Prymas wspominał ten czas: „Kilkakrotnie w ciągu ostatnich dwóch tygodni pytałem o odpowiedź na sprawy przeze mnie wniesione. Zawsze otrzymywałem tę samą odpowiedź, że «przełożeni dotychczas nie zajęli stanowiska». Zrozumiałem, że odpowiedzi nie chcą dać, a ja mam uważać się za człowieka bez praw przysługujących zwykłym więźniom. Słowem - bez wyroku sądowego zostałem skazany na śmierć cywilną i sprowadzony do poziomu liszeńca. Z takim stanowiskiem, wydaje mi się, nie powinienem się tak łatwo pogodzić i muszę czynić wszystko, by doszło do wymiany poglądów. Prosiłem pana komendanta, by o tym stanowisku powiadomił przełożonych. Oświadczył, że to uczyni".
Prymasa zwodzono w ten sposób przez kilka miesięcy. Na jego skargi, iż jest bez podstaw prawnych pozbawiony wolności, słyszał z ust komendanta, że nie jest więźniem, lecz osobą, która „przebywa w klasztorze", a to jest zasadnicza różnica. Oficjalna wersja przyjęta przez komunistów była dla nich wygodna w zamyśle, bo sugerowała akceptację Prymasa. Taką też wersję podała do wiadomości światu propaganda komunistyczna: że oto Prymas Polski przebywa w klasztorze, bo... ma do tego prawo.

Upokarzano Wyszyńskiego na wiele wyrafinowanych sposobów: najbardziej bolesne było dla niego cenzurowanie listów do ojca. Dotkliwy był też fakt, że mógł pisać po uzyskaniu każdorazowej zgody władz. Nigdy nie wiedział, czy i kiedy list dotrze i czy w całości. Przetrzymywano również listy ojca do Wyszyńskiego. Co więcej, listów nie otrzymywał do ręki, były tylko w jego obecności odczytywane. Jakby tego było mało, wycinano z nich fragmenty niewygodne, a resztę sklejano tak, aby sprawiały wrażenie ciągłości. Taki sposób traktowania Prymasa zakładał psychiczne poniżanie - zarówno jego samego, jak i osób jemu najbliższych.

Bez nienawiści

Wwiezieniu Wyszyński odczuwał dotkliwe zimno, tym bardziej że zima w roku 1953 była wyjątkowo surowa. Lód i szron były wszędzie: na korytarzu, w celi i na oknach. Pomieszczeń w ogóle nie ogrzewano (dopiero dzisiaj jest tu centralne ogrzewanie), a stojący w rogu piec kaflowy od początku był zepsuty. Ściany zagrzybione. Żeby wyjść do ogrodu, Prymas musiał odgarniać śnieg ze schodów - łopatą zrobioną z deski. Niekiedy zaspy w ogóle uniemożliwiały opuszczenie budynku. Jak pisał Wyszyński, Stoczek był miejscem, w którym nie udało mu się „ani razu zagrzać stóp". Nawet myć się musiał w lodowatej wodzie. Zdarzało się, że woda zamarzała. Bywały też dni, że Prymas w dzień nie mógł pisać, gdyż zamarznięte ręce odmawiały mu posłuszeństwa.
To wszystko zrujnowało Wyszyńskiemu zdrowie. Ręce puchły, bolała go głowa, nerki i brzuch. Mimo wielu próśb, nie udało mu się uzyskać żadnego lekarstwa ani nawet środka przeciwbólowego. Na skargi czynione komendantowi słyszał, iż sam więzień jest sobie winien, że tu się znalazł.
Pomoc lekarską uzyskał dopiero w maju.
Mimo to notował w „Zapiskach": „Nie czuję uczuć nieprzyjaznych do nikogo z tych ludzi. Nie umiałbym zrobić im najmniejszej nawet przykrości. Wydaje mi się, że jestem w pełnej prawdzie, że nadal jestem w miłości, że jestem chrześcijaninem i dzieckiem mojego Kościoła, który nauczył mnie miłować ludzi, i nawet tych, którzy chcą uważać mnie za swego nieprzyjaciela".
Wyszyński wiele się w tym czasie modlił, prosząc, by Bóg uchronił go od nienawiści do krzywdzicieli i prześladowców. Dużo czytał, m.in. „O naśladowaniu Chrystusa" św. Tomasza a Kempis.
Prymas nie dopuszczał nawet do świadomości, że mimo swojego położenia może kogoś nienawidzić, zwłaszcza swoich oprawców. Powtarzał często: „nie zmuszą mnie niczym do tego, bym ich nienawidził".
W Stoczku kardynał Wyszyński ułożył akt osobistego oddania się Matce Najświętszej. Uczynił to 8 grudnia, w święto Niepokalanego Poczęcia Maryi, przed obrazem Świętej Rodziny, który do dziś zachował się w kaplicy Prymasa w Stoczku. W akcie tym Prymas mówił: „Oddaję się Tobie, Maryjo, całkowicie w niewolę, a jako Twój niewolnik poświęcam Ci ciało i duszę moją".
Niedługo okazało się, jak Opatrzność Boża przygotowywała go do większego dzieła. Jego osobisty akt oddania się Matce Bożej stał się fundamentem dla późniejszych ślubów jasnogórskich i Milenijnego Aktu na Tysiąclecie Chrztu Polski w 1966 roku.

Muchołówki uwiły gniazdo

Trzecim miejscem więzienia Prymasa był Prudnik Śląski (6 października 1954 roku - 27 października 1955 roku), położony na południu Polski, 7 kilometrów od granicy czeskiej.
I tym razem władze komunistyczne dołożyły wszelkich starań, aby nikt nie wiedział, gdzie jest Wyszyński. Miejscem odosobnienia był kolejny klasztor - Ojców Franciszkanów. Jak go poinformowano, klasztor został zamieniony na „obóz izolacyjny".
Tutaj warunki lokalowe były zdecydowanie lepsze niż w Stoczku. Jego cela była sucha, z oknami widnymi i z zasłonami. Dzięki temu mógł intensywniej pracować. Dopiero tutaj zrealizowano złożoną niegdyś przez „pana o twarzy bez wyrazu" (tak nazywał funkcjonariusza SB) obietnicę, że już wkrótce spotka się z przedstawicielami władz, które powiadomią go o wszystkim i wyjaśnią zaistniałą sytuację. Ale na to spotkanie przyszło mu czekać aż dwa lata, do sierpnia 1955 roku.
W czasie pobytu w Prudniku zrodziła się w sercu Prymasa idea ślubów jasnogórskich. Inspiracją był jubileusz królewskich ślubów Jana Kazimierza złożonych Matce Bożej w katedrze lwowskiej w 1656 roku. W nawiązaniu do tamtych historycznych wydarzeń Prymas pragnął odnowić akt oddania Polski Pani Jasnogórskiej, dostosowując przyrzeczenia do czasów współczesnych. W „Zapiskach więziennych" zaznaczał: „Czytając «Potop» Sienkiewicza, uświadomiłem sobie właśnie w Prudniku, że trzeba pomyśleć o tej wielkiej dacie. Byłem przecież więziony tak blisko miejsca, gdzie król Jan Kazimierz i prymas Leszczyński radzili, jak ratować Polskę z odmętów". I dodawał: „Warto myśleć o «obronie Jasnej Góry» roku 1955. - Jest to obrona duszy, rodziny, Narodu, Kościoła - przed zalewem nowych «czarów»".
W wydarzeniu narodowych ślubów jasnogórskich widział Wyszyński program odnowy społecznej i moralnej Polaków.
Tymczasem w Prudniku, we framudze okna jego celi więziennej uwiły sobie gniazdo muchołówki. „Przez miesiąc miałem wspaniałą szkołę - pisał Wyszyński. - Nauczyłem się więcej niż na uniwersytetach! Przyjrzałem się, jak wygląda lad w ciasnym gniazdeczku, gdzie jest pięć piskląt, ojciec i matka. Było to wzruszające i budujące. Oglądałem prawdziwe dzieło społeczne". Tu, w miejscu, które nie było domem, rozumiał, że kapłan musi się „trzymać mocno ołtarza, jak pisklęta trzymają się krawędzi gniazda! Ołtarz - to mój dom".

Gdy wchodzi kobieta, wstań

„Z woli Bożej jestem znów wśród gromady kobiet. Zapamiętam sobie: ilekroć wchodzi do twego pokoju kobieta, zawsze wstań, chociaż byłbyś najbardziej zajęty" - te słowa napisał Prymas w „Zapiskach" w kolejnym, ostatnim już miejscu uwięzienia, w Komańczy, wśród bieszczadzkich lasów, niedaleko granicy ze Słowacją.
Ten szacunek do kobiet Wyszyński miał w sobie przez całe życie.
- Zawsze wstawał, gdy w drzwiach zjawiała się kobieta, także gdy przyjmował na Miodowej - mówi Barbara Dembińska z Instytutu Prymasowskiego.
Anna Rastawicka z tego Instytutu dodaje, że niekiedy Prymas, dziękując za coś, potrafił pocałować kobietę w rękę. A gdy się broniła, pytał z uśmiechem: „A co, nie jestem godny?".
Właśnie „ósemki" (bo tak kobiety z Instytutu były określane) odwiedzały Prymasa w Komańczy. Tutaj bowiem mógł przyjmować gości i spotykać się ze swoimi najbliższymi współpracownikami. Do tego były oczywiście potrzebne odpowiednie przepustki i nie każdy mógł je otrzymać, a władze komunistyczne celowo utrudniały ich wydawanie. Ale udało się je zdobyć dwóm „ósemkom": Marii Okońskiej i Lil-ce Wantowskiej. Później - także sekretarzowi Episkopatu biskupowi Zygmuntowi Choromańskiemu.
W Komańczy, gdzie Prymas przebywał od 27 października 1955 roku, złagodzono rygory więzienne. Ze wszystkich dotychczasowych miejsc uwięzienia tutaj warunki były zdecydowanie najlepsze. Być może przyczyną tego był fakt, że władze komunistyczne zaczęły dostrzegać, iż osoba Prymasa może im się jeszcze przydać w rozgrywkach politycznych i partyjnych. Stąd pojawiły się pewne ulgi, Wyszyński otrzymywał nawet prasę. Nie było też, jak w poprzednich miejscach, zastępu strażników. Mógł chodzić na spacer do lasu, miał jednak zakaz opuszczania miejscowości... „Przyzwyczajenie, nabyte w więzieniu, każe mi wprawdzie oglądać się na drzewa stojące, by się przekonać ze zdziwieniem, że stoją z tej strony «niewidzialnego parkanu»; nie widzę drutów ani nie czuję «wielkiego ucha», które słuchało wszystkimi swoimi porami: parkanem, płotem, zadrzewieniem, podbramiem, a może podsłuchem. Tego tu nie ma. Wolę jednak mówić ciszej, chociaż mowa moja jest dziecięco niewinna i niegroźna nawet dla najsłabszego ustroju" - wspominał.

Bądź wola Twoja w... Komańczy

Lata spędzone w więzieniu Prymas wykorzystywał najlepiej jak mógł, wciąż pogłębiając swe życie duchowe. To silna, pełna ufności wiara w Boga i systematyczna modlitwa trzymały go przy życiu i sprawiły, że się nie załamał. Umiał znaleźć ukryty sens zdarzeń, których nie chciał i których nie rozumiał. „Bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i w Komańczy" - notował w „Zapiskach". I dodawał: „Wola Twoja jest tak potężna, że skłania mnie do uznania w pełni tego faktu, że zdobywa sobie moją pełną uległość. Czuję nad sobą moc Twoją, korzę się przed nią".

W innym miejscu napisał: „Gdybyś nawet nie miał dla mnie, Ojcze Najlepszy, nic więcej jak kamień rzucony złośliwą ręką, to pragnę przyjąć go jak największą łaskę Twoją; pragnę go ucałować".
Był to przejaw świętości. Tylko święty mógł zareagować jak Wyszyński na śmierć swego krzywdziciela - Bolesława Bieruta.
Właśnie w Komańczy Wyszyński miał sen: szedł ulicą z prezydentem Bierutem i z nim rozmawiał. Gdy się rozstali, Bierut przeszedł w poprzek na drugą stronę ulicy, nie zważając na przepisy drogowe. „Jemu to wszystko wolno, nawet gwałcić przepisy o ruchu ulicznym" - pomyślał Prymas. Szukał potem wzrokiem Bieruta, ale on zniknął gdzieś w oddali. I wtedy Prymas się obudził...
Tego samego dnia dowiedział się, że Bierut nie żyje. Umarł w Moskwie, obciążony ekskomuniką kościelną. Jak zareagował na to Prymas Wyszyński? Natychmiast się za niego pomodlił. W „Zapiskach" zanotował: „Pragnę modlić się o miłosierdzie Boże dla człowieka, który mnie skrzywdził. Jutro odprawię Mszę świętą za zmarłego. Już teraz odpuszczam memu winowajcy, ufny, że sprawiedliwy Bóg znajdzie w tym życiu jaśniejsze czyny, które zjednają Boże Miłosierdzie".
Wieczorem Wyszyński myślał o swoim śnie. Był pewien: „Istnieje w świecie komunikacja duchów ludzkich". Pisał: „Tyle razy w ciągu swego więzienia modliłem się za Bolesława Bieruta. Może ta modlitwa nas związała tak, że przyszedł po pomoc. Oglądałem się za nim we śnie - i nie zapomnę o pomocy modlitwy. Może wszyscy o nim zapomną rychło, ale ja tego nie uczynię. Tego wymaga ode mnie moje chrześcijaństwo".
O Bierucie Prymas nie zapomniał do końca życia. Jak opowiada ks. Andrzej Gałka, Wyszyński codziennie zanosił błaganie o miłosierdzie dla niego przed Boży tron.
- Do dziś pamiętam, kiedy niedługo po święceniach miałem okazję być w prywatnej kaplicy Księdza Prymasa i otworzył on swój pożółkły brewiarz, po czym wyjął z niego dwie kartki. Na jednej miał zapisane nazwiska wszystkich księży, którzy odeszli z kapłaństwa. Powiedział, że każdego dnia się za nich modli. A na drugiej kartce było nazwisko Bolesława Bieruta. „Codziennie modlę się za niego, gdyż był to człowiek, który dokonał w życiu złych wyborów. Ale w gruncie rzeczy to nie był zły człowiek" - usłyszałem. Byłem zaskoczony.

Prymas ślubuje

W Komańczy dojrzał pomysł napisania Jasnogórskich Ślubów Narodu. Zredagował je 16 maja 1956 roku, a następnie, drogą poufną, przez panie z Instytutu Prymasowskiego, przekazał do klasztoru Paulinów na Jasną Górę. Miały zostać odczytane w święto Matki Bożej Częstochowskiej 26 sierpnia 1956 roku.
W czasie uroczystej Mszy świętej po raz pierwszy od półwiecza z Jasnogórskiej kaplicy wyprowadzono cudowny obraz Czarnej Madonny. W tym czasie, jak podają ojcowie paulini, wysłuchano ok. 160 tysięcy spowiedzi i rozdano ok. 500 tysięcy Komunii świętej.
Tekst ślubów jasnogórskich odczytał na koniec uroczystości przewodniczący Episkopatu Polski biskup Michał Klepacz. Episkopat, duchowieństwo i wierni powtarzali słowa: „Królowo Polski - przyrzekamy!".
Na uroczystościach w Częstochowie zabrakło samego Prymasa Polski, któremu komuniści nie pozwolili opuścić więzienia. Przypominał o tym stojący przy ołtarzu pusty fotel Prymasa przyozdobiony bukietem biało-czerwonych róż.
Tymczasem Wyszyński równocześnie w Komańczy odprawiał Mszę świętą, duchowo łącząc się z Polakami zgromadzonymi w Częstochowie. W obecności jedynego świadka, Marii Okońskiej z „ósemek" prymasowskich, odnowił własnoręcznie napisany tekst ślubowania. Bardzo boleśnie odczuwał swą nieobecność na Jasnej Górze, jak pisał w formie modlitwy skierowanej do Boga: „Uczyniłem, co mogłem dla Twojej chwały: przygotowałem w dniu 16 maja tekst Ślubowania, napisałem adoracje stanowe: dla kapłanów, dla młodzieży, dla mężów i matek. Te słowa będą mówiły za mnie do ludzi. A ja będę mówić tylko do Ciebie - za nich. Modliłem się o największą chwałę Twoją na dziś. Chciałem ją zdobyć za cenę mej nieobecności. Ufam, że Królowa Niebios i Polski dozna dziś wielkiej chwały na Jasnej Górze. Jestem już w pełni spokojny. Dokonało się dziś wielkie dzieło. Spadł kamień z serca. Oby stał się chlebem dla Narodu".

Jestem tego zdania od trzech lat

Śluby Jasnogórskie z 26 sierpnia 1956 roku należą do najważniejszych wydarzeń w powojennej historii Polski. Wzięło w nich udział milion wiernych. Tak liczne zgrupowanie miliona ludzi bez dostępu Kościoła do środków masowego przekazu, w trzy lata po śmierci Stalina, w bloku państw socjalistycznych, w ogniu nieustannej walki, szykan i pomówień ze strony rządzących i uprawianej przez nich propagandy, a także licznych utrudnień w dojazdach, było liczbą nad wyraz imponującą.
Polacy nie wiedzieli, iż na Jasnej Górze będą odnawiane śluby. Trzymano to w tajemnicy - ze względów bezpieczeństwa. Chodziło o to, aby ktoś nie zmienił samego tekstu, jak i też nie pokrzyżował planów Prymasa. Tekst ślubowań otrzymała dzień wcześniej tylko Rada Główna Episkopatu.

Jesienią 1956 roku zaczęła się zmieniać sytuacja polityczna w Polsce. Stalinizm dobiegał końca. Nowo powstałe kierownictwo partii szukało porozumienia. Prymas były potrzebny do przywrócenia spokoju w Ojczyźnie.
Stąd, z polecenia nowego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki, 26 października 1956 roku pojawili się w Komańczy przedstawiciele władz państwowych: Zenon Kliszko i Władysław Bieńkowski. Stwierdzili, że sytuacja społeczna i polityczna, także w kontekście międzynarodowym, wymaga objęcia urzędowania przez Prymasa Polski. Zaproponowali mu więc powrót do Warszawy.
- Jestem tego zdania od trzech lat, że miejsce Prymasa Polski jest w Warszawie - odpowiedział Wyszyński.
Świadom niepokojów społecznych zgodził się na powrót, ale postawił władzom warunki. Wraz ze swoim powrotem zażądał naprawienia krzywd wyrządzonych Kościołowi. Sprawą numer jeden było wycofanie się rządu ze sławetnego dekretu o obsadzaniu stanowisk duchownych z 1953 roku. Ponadto Prymas domagał się wznowienia prac Komisji Mieszanej przedstawicieli rządu i Episkopatu, powrotu sufraganów gnieźnieńskich na ich stanowiska, uwolnienia biskupa Lecha Kaczmarka i powrotu na Śląsk biskupa Stanisława Adamskiego. Osobny temat rozmów stanowiły Ziemie Odzyskane: Wyszyński domagał się powrotu prawowitych rządców diecezji, tam skąd wcześniej zostali oni wypędzeni. Chciał, aby to dotyczyło także Olsztyna, Gdańska, Gorzowa, Wrocławia i Opola. W końcu żądał od władz wznowienia zlikwidowanej wcześniej prasy katolickiej.
Wydawało się, że długa lista żądań będzie nie do zrealizowania. Ale już następnego dnia po rozmowie z Gomułką Kliszko oznajmił Prymasowi zgodę władz na wszystkie postulaty. To dobitnie wskazywało, jak słaba była strona rządząca i jak bardzo potrzebowała wsparcia niekwestionowanego autorytetu, jakim był Ksiądz Prymas.
Tymczasem Polska Agencja Prasowa podała oficjalny komunikat: „W wyniku rozmowy przeprowadzonej przez przedstawicieli Biura Politycznego KC PZPR z Prymasem Polski Stefanem kardynałem Wyszyńskim w tych dniach Ksiądz Prymas wrócił do stolicy i objął urzędowanie".
Po trzech latach więzienia Prymas Wyszyński doszedł do wniosku, który uznał, jak sam stwierdził, „za ostateczny": że nigdy nie wyrzekłby się tych trzech lat i takich trzech lat z curriculum życia. „Lepiej, że upłynęły one w więzieniu, niżby miały upłynąć na Miodowej. Lepiej dla chwały Bożej, dla pozycji Kościoła powszechnego w świecie - jako stróża prawdy i wolności sumień; lepiej dla Kościoła w Polsce i lepiej dla pozycji mojego Narodu. A już na pewno lepiej dla dobra mej duszy. Ten wniosek zamykam dziś, w godzinie mego aresztowania, swoim Te Deum i Magnificat".
Prymas nie traktował trzech lat uwięzienia jako straconych, uważał, że więzienie jest dla niego „miejscem najwłaściwszym na obecny moment bytowania Kościoła".
- Pobyt w więzieniu wyraźnie pokazuje, jak Prymas dorastał do świętości - potwierdza ks. Andrzej Gałka. - Był to dla niego czas bliskiej przyjaźni z Panem Jezusem i z Matką Bożą. Umiał zaufać Bożej Opatrzności, dostrzec wolę Bożą w swoim życiu. Dlatego wyszedł z więzienia zupełnie innym człowiekiem. Wtedy chyba też na dobre zakochał się w Maryi.


c.d.: http://stefwysz.blogspot.com/2011/05/5-prymas-tysiaclecia-1956-1978.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz