5/ Prymas Tysiąclecia (1956-1978)

ROZDZIAŁ IV

Wielka nowenna przed obchodami Tysiąclecia Chrztu Polski oraz wędrówka obrazu Matki Bożej Częstochowskiej po parafiach stanowiły teraz dla Prymasa Wyszyńskiego priorytety działania. Pragnął bowiem odnowy religijno-moralnej narodu. Wtedy jeszcze bardziej dał się poznać jako człowiek zawierzenia. Miał już w tym czasie wielki autorytet w Polsce, a także w świecie.

Powrót na Miodową

Dnia 26 października 1956 roku kardynał Wyszyński został zwolniony. 28 października był już w Warszawie.
Tego samego dnia wieczorem na dziedzińcu przed Domem Arcybiskupów Warszawskich na Miodowej nieustannie gromadziły się tłumy wiernych. Prymas wychodził co pół godziny na balkon: blady, wymizerowany, ale pełen godności. Czynił w powietrzu znak krzyża, błogosławił coraz to nowym grupom i swojemu miastu, które było zupełnie jak on - nieujarzmione. Warszawa miała nareszcie swój dzień triumfu. Witała Ojca, Pasterza, Prymasa. Burzliwe oklaski i głośny płacz były wymownym znakiem. Warszawiacy rozumowali tak jak Wyszyński: miejsce Prymasa Polski jest w Warszawie.
Prymas odniósł największe ze zwycięstw - moralne. Ale nie było w nim triumfalizmu. Cieszył się jednak, że miał za sobą „najcięższe doświadczenie księdza, gdy nie można wyznawać Chrystusa przed ludźmi".
Już następnego dnia skierował znamienne przesłanie do Polaków: „Najmilsze dzieci Boże, Dzieci moje! Pozwólcie człowiekowi miłować! Nie można pozbawić go serca i potęgi miłowania. W człowieku nadal pozostała potrzeba miłowania".
Ani w tym, ani w kolejnych przemówieniach Prymas nie wypowiada ani jednego zdania, w którym mówiłby źle o ludziach wielkiej polityki.
- Kiedy Wyszyński wyszedł z więzienia, mógł nawet zagrzać naród do walki i Polacy wyszliby na ulice - mówi historyk ks, Andrzej Gałka. - Ale on nigdy się na to nie zdecydował. Jego rozważne, pozbawione triumfalizmu zachowanie pozwoliło uniknąć rozlewu krwi w Polsce. A powrót na Miodową okazał się nie tylko osobistym zwycięstwem Wyszyńskiego, ale także zwycięstwem prowadzonej przez niego polityki. Ta polityka, z jednej strony sprzeciwu, a z drugiej - zachowania ładu społecznego, pozostała obecna w jego nauczaniu do śmierci.
Realista

Po wyjściu z więzienia Prymas był już uznanym autorytetem nie tylko w Polsce. Na świecie wiedziano, kim jest Wyszyński, a wiadomość o jego uwolnieniu natychmiast pojawiła się w mediach zagranicznych.
- Oczywiście nad Wisłą szybko stal się nie tylko przywódcą Kościoła i charyzmatycznym hierarchą, ale niemal bohaterem narodowym - przyznaje Krzysztof Gołębiowski. I opowiada:
- Do dziś pamiętam pierwszą po wyjściu z więzienia wizytę duszpasterską kardynała Wyszyńskiego w kościele Świętego Krzyża w Warszawie na początku listopada 1956 roku. Kościół byt nabity po brzegi. Kiedy Prymas wszedł do środka, ludzie po prostu płakali.
A gdy wszedł na ambonę i zaczął przemawiać, w kościele rozległ się szloch. Było to niezwykle wejście cztowieka wyjątkowego, już o absolutnie niepodważalnym autorytecie.
14 listopada 1956 roku Prymas Wyszyński, pierwszy raz po wypuszczeniu na wolność, przyjechał do swoich diecezjan do Gniezna, W starej historycznej katedrze odprawił Mszę świętą. Tę chwilę pamięta kardynał Józef Glemp, który też był tam obecny, jako młody kapłan specjalnie na tę Eucharystie przyjechał z Mogilna.
- Do dziś marn w oczach entuzjazm, jaki wtedy panował wśród ludzi zgromadzonych w wypełnionej po brzegi katedrze - opowiada. - Każdy chciał zobaczyć Prymasa Wyszyńskiego i jakby w ten sposób przekonać się, że to naprawdę on, cały i zdrowy. Też stałem gdzieś w zbitym tłumie. Nawet jako ksiądz nie mogłem się wcisnąć do przodu, bliżej ołtarza.
Kardynał Wyszyński, odnosząc się do aktualnej sytuacji Kościoła i Polski, spokojnym, donośnym głosem mówił wówczas w Gnieźnie, że być może czekają teraz Polaków jeszcze trudniejsze czasy niż dotąd i że potrzebna jest silna wiara i ufność narodu, by to wszystko przetrwać.
Na młodym księdzu Józefie Glempie te słowa wywarły silne wrażenie:
- Zrozumiałem, że Prymas ostrzega nas przed pochopnym entuzjazmem, że wskazuje drogę realistyczną, mówi o koniecznych zmaganiach, bo widzi więcej niż my.
Było oczywiste, że zaczyna się nowy etap posługi prymasowskiej Stefana Wyszyńskiego.
W tym czasie, zimą 1956 roku. do domu przy Miodowej Prymas wziął na stałe swego ukochanego ojca, który coraz bardziej niedomagał (zmarł w roku 1970 w wieku 94 lat).
- Odtąd tutaj będzie dla nas dom rodzinny - mówiła wtedy do Prymasa Janina Jurkiewicz. - Można będzie tu przyjść po radę i pociechę. Zbiorowe odwiedziny organizujemy w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia i w pierwszy dzień Wielkanocy, zazwyczaj od siedemnastej. Tak samo w dniu imienin ojca i brata.

Małe porozumienie

Prymas Wyszyński był jedynym hierarchą w Europie Srodkowo-Wschodniej, który na skutek uwięzienia przez komunistów objął na nowo funkcje kościelne, jakich wcześniej został pozbawiony. Władysław Gomulka przystał na takie rozwiązanie także dlatego, że w związku z niepokojami społecznymi potrzebował wsparcia - dla siebie i swojej partii. Jako nowy sekretarz PZPR pragnął pokazać społeczeństwu zmieniony wizerunek władzy ludowej. Poza tym bał się, że październikowa „odwilż" w Polsce - dążenia wolnościowe obywateli, które objawiały się m.in. strajkami i manifestacjami - wymknie się spod kontroli. Potrzebował kogoś, kto swoim autorytetem pomógłby zahamować szerzenie się „wywrotowych" nastrojów. Tą osobą miał być właśnie Prymas Polski.
Wkrótce po uwolnieniu Wyszyńskiego został ogłoszony Komunikat Komisji Mieszanej Kościoła i rządu, który przeszedł do historii jako tzw. małe porozumienie. Strona rządowa zapewniła Kościół o gotowości usunięcia wszelkich przeszkód na drodze do wolności religijnej. Odwołano dekret z 1953 roku o obsadzaniu stanowisk duchownych. Zagwarantowano nauczanie nadobowiązkowe religii w szkołach. Określone zostały też zasady sprawowania opieki nad chorymi w szpitalach, wyrażono zgodę na działalność duszpasterską kapelanów więziennych. Na mocy porozumienia prawo powrotu zyskały zakonnice wcześniej wysiedlone z terenów Ziem Odzyskanych, a tym, które nie czuły się Polkami, umożliwiono wyjazd do Niemiec. Wreszcie - zapadła decyzja co do objęcia pięciu stolic biskupich wcześniej ustanowionych przez Stolicę Apostolską na Ziemiach Odzyskanych.

Polityka komunistów sprawiała wrażenie przychylnej Prymasowi. Władze poprosiły go nawet o wygłoszenie przemówienia wigilijnego do narodu. Tego jeszcze nigdy dotąd w komunistycznej Polsce nie było.
Po Świętach Bożego Narodzenia w ramach odwilży politycznej zrehabilitowano biskupa Czesława Kaczmarka. Biskup zjawił się na posiedzeniu Episkopatu. Wyszyński cieszył się z jego powrotu. Mógł być dumny, że przed laty nie wydał orzeczenia potwierdzającego szpiegostwo duchownego, że nigdy nie przystał na żadną niegodziwość, jaką proponowali komuniści.
Podczas tego posiedzenia Episkopatu biskupi opowiedzieli się za projektem peregrynacji kopii obrazu jasnogórskiego po parafiach we wszystkich diecezjach kraju.

Do Rzymu po biret

Wobec takich okoliczności sprzyjających Kościołowi, na które bez wątpienia wpływ miała zmiana warty po śmierci Bieruta i Stalina, Prymas Wyszyński mógł odebrać w Rzymie biret kardynalski.
Tuż przed wyjazdem, w maju 1957 roku, Wyszyński spotkał się z I sekretarzem PZPR Władysławem Gomułką i z premierem Józefem Cyrankiewiczem. W trakcie rozmów ze strony władz padła nieoczekiwana propozycja zawarcia konkordatu ze Stolicą Apostolską.
- Wypadnie nam jeszcze długo, długo żyć obok siebie, pożyteczną jest rzeczą, aby stosunek wzajemny był określony stale. Oczywista rzecz, że Polska jest ludowa i z taką Polską byłby zawierany konkordat - oznajmił Gomułką.
Wyszyński był zaskoczony. Ale już wkrótce się okazało, że rządowym graczom zależało tylko na oficjalnym komunikacie, który miał iść w eter, by odnotowały go zachodnie media.
6 maja Wyszyński wyjechał do Wiecznego Miasta w towarzystwie biskupów Antoniego Baraniaka, Michała Klepacza i Zygmunta Choromańskiego oraz księdza prałata Władysława Padacza. Podróż odbywała się pociągiem i był to w zasadzie jeden wielki pochód tryumfalny Prymasa. Na całej trasie ludzie wiwatowali, wznosili okrzyki, wręczali kwiaty i tłoczyli się, żeby móc choć uścisnąć mu rękę. Tak było w Ursusie, Żyrardowie, Koluszkach, Częstochowie i Katowicach. Polacy pragnęli koniecznie zobaczyć heroicznego Prymasa.
Na granicy austriackiej witał Prymasa kardynał Wiednia Franz Kónig. W Wenecji na spotkanie wyszedł patriarcha kardynał Angelo Giuseppe Roncalli, późniejszy papież Jan XXIII. Na każdej większej stacji zresztą, czy to w Austrii, czy we Włoszech czynili tak przedstawiciele miejscowego Kościoła. Nie brakowało wśród nich zwykłych ludzi, którzy chcieli dać dowody swojej sympatii i zobaczyć na własne oczy nieugiętego Prymasa Polski, bohatera, o którym czytali w gazetach. Na stacji kolejowej Termini w Rzymie czekały takie tłumy, że aż trudno było się przez nie przedostać.
Sam Prymas Wyszyński nigdy jednak nie uważał siebie za bohatera. To wszystko, co udało mu się przeżyć, poczytywał sobie jako łaskawość Pani Jasnogórskiej.

Kardynał

Kapelusz kardynalski 18 maja 1957 roku wręczył Prymasowi papież Pius XII. Wyszyński już jako kardynał, zgodnie z tradycją, objął tytularny kościół Matki Bożej na Zatybrzu w Rzymie. Ten sam kościół otrzymał później jego następca, Józef kardynał Glemp.
Podczas spotkania delegacji polskiej z Ojcem Świętym Wyszyński wręczył papieżowi kopię obrazu jasnogórskiego. Powiadomił go też o duszpasterskim planie nowenny przed Tysiącleciem Chrztu Polski. Poruszał także sprawę ewentualnego konkordatu. A kiedy zapewnił Ojca Świętego, iż Kościół Polski stoi przy papieżu, usłyszał od Piusa XII: „Wzruszyłem się bardzo, bo trudno myśleć, by ktoś - jak powiedziałeś - mógł uważać Polskę za naród komunistyczny. My wiemy, że Polska jest narodem katolickim. To mnie bardzo wzruszyło. Nie mogłem mówić. Wybacz mi". Papież wyraził zaufanie do Prymasa Wyszyńskiego i prowadzonej przez niego polityki wobec władz komunistycznych.
- Nie oznacza to wcale, iż obyło się bez nieporozumień - mówi ks. Janusz Zawadka. - Sytuacja Kościoła katolickiego w Polsce komunistycznej bowiem była na tyle skomplikowana, że niektórym duchownym w Watykanie trudno to było zrozumieć.

Przebaczamy i prosimy o wybaczenie

Dobrodziejstwa odwilży dla Kościoła w Polsce nie potrwały jednak długo. Władze komunistyczne szybko powróciły do swojej poprzedniej dialektyki. I zaczęły się szykany - na początek ograniczenia budownictwa sakralnego. Do seminariów wkroczył nadzór państwowy, a klerykom cofnięto gwarantowany dotąd przywilej odroczenia służby wojskowej. Zakonnice objęto zakazem pracy w szpitalach i przedszkolach. Została zaostrzona polityka finansowa.
Winą za ten stan rzeczy obarczono Kościół, który - zdaniem propagandy komunistycznej - sam dostarczył stronie rządowej odpowiednich argumentów. Chodziło o porozumienie biskupów polskich z niemieckimi. Otóż 18 listopada 1965 roku Prymas wraz z biskupami skierował słynne „Orędzie biskupów polskich do ich niemieckich braci w Chrystusowym urzędzie pasterskim", którego sens sprowadzał się do ewangelicznej chrześcijańskiej miłości bliźniego: „Nie możemy być w nienawiści z braćmi".
Pod listem podpisali się kardynał Wyszyński, arcybiskupi Bolesław Kominek z Wrocławia i kardynał Karol Wojtyła z Krakowa oraz inni biskupi, razem 36 osób. Jednakże list nie wzbudził entuzjazmu i zrozumienia w Polsce, tym bardziej że w prasie zamieszczane były zmanipulowane teksty orędzia biskupów polskich i niemieckich. Prymas bardzo nad tym ubolewał.
- List rzeczywiście spotkał się z krytyką i autorytet Prymasa i całego Episkopatu wyraźnie zmalał. Ludzie czuli się rozczarowani - tłumaczy Krzysztof Gołębiowski.
- Tym bardziej że najpierw list ukazał się po niemiecku, a potem dopiero pojawiło się jego polskie tłumaczenie. Polacy byli zbulwersowani, trudno im było zrozumieć, dlaczego mają prosić o wybaczenie. Za co? Sytuacji nie ułatwiała też reakcja biskupów niemieckich, którzy nie przeprosili Polaków za zbrodnie narodu niemieckiego i w ogóle ich list był niewspółmiernie skromny w swej wymowie w stosunku do tego, co napisali nasi hierarchowie.
Kiedy Prymas wrócił po obradach soborowych z Rzymu do Polski, spotkały go liczne ataki w prasie, radiu, a także na uniwersytetach. „Przywitano mnie całym tym jazgotem, krzykiem i hałasem. Pomyślałem wówczas: O co właściwie idzie? Czy dlatego jesteśmy tak szkalowani w prasie, na wiecach, na zebraniach, nawet na uniwersytecie, że napisaliśmy całą prawdę biskupom niemieckim? A może ta wrzawa dzieje się w ich obronie? Może za dużo napisaliśmy, zbyt jaskrawo powiedzieliśmy całą prawdę? Bo, na litość Bożą, o co właściwie idzie, nie wiemy!".

Prymas patrzył w przyszłość

W grudniu 1965 roku organizowano przeciw Kościołowi w całej Polsce masówki i wiece pod hasłem: „Nie przebaczymy ł nie prosimy o przebaczenie". Służba Bezpieczeństwa posunęła się nawet do prowokacji, w której spreparowała list Wyszyńskiego i ogłosiła go w mediach. W liście tym Prymas rzekomo korzył się publicznie za swój błąd, zrzekał się... nawet kardynalstwa i prymasostwa w Polsce!
Wyszyński nie dał się jednak złamać:
„Jestem przekonany, że na to, co dziś przeżywam, nie zasłużyłem sobie w mojej Ojczyźnie. Ale jeżeli tak się dzieje, to w imię Boże wszystkim swoim oszczercom -bo inaczej ich nazwać nie mogę - przebaczam".
Prymasowi przyszło zapłacić wysoką cenę za chęć zbliżenia do siebie obu narodów. List biskupów polskich do niemieckich odegrał jednak swoją rolę.
Ks. Janusz Zawadka: - Stał się on podstawą długofalowego procesu pojednania obu narodów. Jak opatrznościową i dalekowzroczną była to inicjatywa, przekonali się o tym polscy biskupi w czasie swojej historycznej wizyty w RFN w 1978 roku.
Krzysztof Gołębiowski: - List ten odegrał wielką rolę w pojednaniu narodów polskiego i niemieckiego. Dobrze to widać z dzisiejszej perspektywy, chociaż wtedy, na przełomie lat 1965 i 1966, wielu uważało, że to był błąd. Sam także wówczas jakieś wątpliwości miałem. Dziś patrzę na to inaczej. Powiedziałbym raczej, że była to błogosławiona wina. Prymas nie wyczuł może nastrojów społecznych, z pewnością wyprzedził ducha swojej epoki, intencje jednak miał słuszne. Potem zresztą dosyć szybko jego autorytet zaczął znów wzrastać.
Peter Raina: - Nie znam w historii dziejów drugiego przykładu takiego Pasterza, który potrafiłby tak nieomylnie patrzeć w przyszłość i tak głęboko łączyć dzieje Kościoła i dzieje narodu.
Szaleńcza idea Milenium
Teraz nastał moment przygotowań do obchodów Tysiąclecia Chrztu Polski, które przypadały w roku 1966.
Prymas Wyszyński od dłuższego już czasu zastanawiał się, jak uczcić tę rocznicę, jak przypomnieć Polakom dziedzictwo Mieszka l i wprowadzić ich w kolejne tysiąclecie chrześcijaństwa. Plany zaczęły mu się krystalizować jeszcze w Komańczy. Ostatecznie pomysł miał taki: 9 lat poprzedzających rok 1966 w całym Kościele w Polsce miało upływać pod znakiem przygotowań duszpasterskich do jubileuszu.
- Nowenna dotyczyła odnowy religijno-moralnej narodu - uważa biskup Andrzej Dziuba. - Program duszpasterski każdego roku podejmował jeden ze ślubów jasnogórskich.
Wyszyńskiemu chodziło o umocnienie wiary, ale też odnowę moralną narodu i przemianę świata w duchu Ewangelii, co siłą rzeczy prowadziło do konfliktu z ideą komunizmu, propagującą ateizm i wykorzenianie narodu. Dlatego być może tak bardzo tej Wielkiej Milenijnej Nowenny Kościoła Polskiego na Tysiąclecie Chrześcijaństwa bali się komuniści, którzy wprost mówili, że „Wyszyńskiego ogarnęła jakaś szaleńcza idea".
Prymas przedstawił program nowenny papieżowi Pawłowi VI. Kiedy prosił go o błogosławieństwo, Ojciec Święty odparł: „Niech żyje Polska! Błogosławię i błogosławić będę zawsze biskupom polskim, duchowieństwu, zakonom i ludowi wiernemu, aby w drodze do Milenium byli zawsze wierni wskazaniom i zamierzeniom Waszej Eminencji".
Papież pragnął przybyć do Polski na uroczystości milenijne. Ale otrzymał odpowiedź, że jego przyjazd „jest teraz niewskazany". Jak zanotował Wyszyński, „Go-mułka przyjął nakaz Moskwy i dopuścił się znieważenia papieża, a w jego osobie zniewagi narodu katolickiego". Po raz pierwszy w dziejach współczesnych Polska powiedziała "nie" papieżowi.

Pusty tron papieski

Główne uroczystości Tysiąclecia Chrztu Polski miały miejsce na Jasnej Górze, 3 maja 1966 roku. Zebrały się tam setki tysięcy Polaków. Sumę odprawiał arcybiskup Wojtyła. Przy ołtarzu znalazł się pusty tron z portretem papieża. I czerwona róża. Prymas Wyszyński, którego Ojciec Święty mianował na tę uroczystość legatem papieskim, w obecności całego Episkopatu i gości z zagranicy odczytał Akt Oddania Polski w Macierzyńską Niewolę Bogurodzicy.
Im bardziej wzmagały się prześladowania, im było trudniej, tym chętniej uciekał się pod opiekę Maryi. Taka była jego metoda. W dobrowolnej „niewoli" widział on dla siebie, dla Kościoła i swojej Ojczyzny ratunek.
Przebieg uroczystości władze starały się zakłócić wszelkimi sposobami. Milicja stojąca wokół Częstochowy legitymowała obywateli. Organizowano też paralelne uroczystości z okazji powstania państwa polskiego. A w czasie obrad Jedności Frontu Narodowego Gomulka publicznie zaatakował Prymasa. Oburzał się na jego „pro-zachodniość", bowiem Polska, jak twierdził, „ma należeć do Wschodu".
Obchody Milenium okazały się ważne dla Kościoła w Polsce na przyszłość. Strona rządowa naocznie się przekonała, jak wielką siłą polskiego Kościoła jest wiara i przywiązanie do tradycji. A także jak silną pozycję, mimo oszczerczych ataków, ma Wyszyński. To właśnie dzięki niemu nastąpiło wtedy umocnienie wiary w narodzie oraz swoiste odblokowanie męstwa wobec nieustannych represji i strachu, które towarzyszyły Polakom na co dzień. Coraz więcej grup społecznych budziło się z letargu zniewolenia systemem. Polska stawała się inna.
Zdaniem ks. Zawadki znaczenie Wielkiej Nowenny trzeba rozpatrywać właśnie co najmniej na dwóch płaszczyznach: religijnej i społecznej.
- Na płaszczyźnie religijnej przyczyniło się ono do odnowienia wiary i pobożności, do zobaczenia siebie we wspólnocie Ludu Bożego - tj. Kościoła. Na płaszczyźnie społecznej zaś obudziło pragnienie życia w pokoju, które z jednej strony respektuje wolność religijną, a z drugiej - sprawiedliwość społeczną. To właśnie w obchodach milenijnych należy się doszukiwać początków wydarzeń, które w przyszłości miały zadecydować o upadku komunizmu.

Obraz uwięziony

W czasie Milenium Prymas rzucił kolejny pomysł: peregrynację obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Wędrówka częstochowskiej ikony we wszystkich polskich parafiach trwała w sumie 20 lat. Z przerwą na dwa lata, kiedy Władysław Gomułka wydał polecenie, aby... milicja uwięziła obraz.
W czasie uwięzienia obrazu po Polsce wędrowały puste ramy. Były one czytelnym znakiem. Paradoksalnie, o większej sile rażenia, niż gdyby peregrynował sam obraz. Stało się, jak chciał Prymas - Maryja, której był niewolnikiem, mogła wziąć w niewolę cały naród.
Szykany władz komunistycznych wobec Wyszyńskiego przejawiały się na różne sposoby. Gomułka zażądał na przykład zniszczenia transportu książek Prymasa z Paryża. Nie pozwolił puścić ich w obieg. I 60 tysięcy egzemplarzy poszło na przemiał.
Uroczystości milenijne na Jasnej Górze Gomułka nazwał wojną, którą państwu ludowemu wypowiedział Wyszyński. A na obchodach konkurencyjnych do wydarzeń milenijnych, które pod nazwą „Obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego" miały miejsce w Poznaniu, Gomułka wyraził się pogardliwie o Wyszyńskim: „Jakże ograniczony i wyzbyty narodowego poczucia państwowości musi być umysł przewodniczącego Episkopatu polskiego".
Gomułka wszystkimi dostępnymi sobie środkami wykorzystywał każdą okazję, aby Wyszyńskiego oczerniać i pomawiać. Nie wahał się atakować go publicznie i nazywać lekceważąco „kierownikiem Episkopatu".
Kardynał Wyszyński nigdy nie wystąpił publicznie z krytyką Gomułki. Powtarzał natomiast, że się za niego modli i że Chrystus go kocha, bo za niego również, tak jak za każdego człowieka, oddał na krzyżu swoje życie.
Taki był wobec wszystkich.
- Pamiętam, przyszli kiedyś do Prymasa współpracownicy i zaczęli złorzeczyć na komunistów - opowiada ks. Gałka. - Prymas spokojnie odpowiedział im wówczas: „Dzieci moje, zmówmy Zdrowaś Maryjo, pomódlmy się i połóżmy się spać, a jutro Pan Jezus i Matka Boża pokażą nam rozwiązanie".

Jak pies się położę

W międzyczasie Prymas Wyszyński brał udział w kolejnych sesjach Soboru Watykańskiego II w Rzymie. Kiedy w maju 1965 roku powrócił wraz z biskupami z trzeciej sesji soborowej, dowiedział się, iż władze nie zgodziły się na wcześniej zapro¬ponowane nominacje księży. Odpowiedzią Prymasa był bojkot wyborów do Sejmu.
Szykany państwa wobec Kościoła i samego Prymasa się nasilały. W końcu Konferencja Episkopatu zaprotestowała. Przede wszystkim przeciw przymusowym wizytacjom władz świeckich w seminariach duchownych. Także przeciw oczernianiu Prymasa oraz brakowi dostępu duchowieństwa do świadczeń ubezpieczeniowych. Wreszcie - wobec polityki restrykcyjnej zakazującej budowy nowych kościołów.
W1965 roku władze zaostrzyły kurs wobec Kościoła. Na seminarium warszawskie nałożono wówczas ogromny podatek, praktycznie niemożliwy do zapłacenia. Kleryków wcielano do wojska, zaostrzono politykę paszportową, cenzura zaczęła konfiskować nawet listy pasterskie. Wskutek ciągłego uporu Wyszyńskiego, który nie chciał się zgodzić na poddanie seminariów duchownych inspekcji państwowej, władze zagroziły ich zamknięciem. Wyszyński bezkompromisowo stawał w obronie seminariów, mówiąc: „Ja się jak pies położę na schodach mojego seminarium. I niech mnie wynoszą".

Prymas broni narodu

Tymczasem w Polsce nadeszły tzw. wydarzenia marcowe 1968 roku. Warszawscy studenci oprotestowali zdjęcie z repertuaru teatru „Dziadów" reżyserowanych przez Kazimierza Dejmka. Doszło do krwawych starć studentów z milicją. Wielu młodych ludzi znalazło się w szpitalach i więzieniach. Prymas wyraźnie opowiedział się po stronie młodzieży. Uczynił to publicznie w kościele akademickim św. Anny 18 marca 1968 roku. Protest uznał za przejaw walki w obronie praw obywatelskich. 21 marca zaś biskupi wydali orzeczenie w obronie strajkujących studentów, w którym przypomnieli, iż „pałka gumowa nigdy nie jest argumentem dla wolnego społeczeństwa". W liście do premiera Cyrankiewicza apelowali o uwolnienie studentów i zaprzestanie drastycznych metod karania i przesłuchiwania.
W roku 1970 Prymas stał się świadkiem kolejnych dramatycznych wydarzeń w Polsce. Otóż kiedy Władysław Gomułka zarządził wprowadzenie podwyżek cen żywności, na Wybrzeżu wybuchły strajki. 14 grudnia do ich stłumienia władze użyły siły i broni palnej. Podaje się, że od kuł milicji zginęło wówczas 45 osób, ok. 1100 zostało rannych, a ponad 3000 osób aresztowano.
W tej sytuacji musiał zareagować Prymas Polski. Napisał on do władz: „Dekret, upoważniający MO do użycia broni, jest drakoński i przypomina wojenne prawo żołnierzy gestapo i Wehrmachtu. Nie przynosi to chwały ani Partii, ani Rządowi".
Zaś kilka dni później, w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, Wyszyński zabrał głos w katedrze św. Jana „Gdybym mógł, w poczuciu sprawiedliwości i ładu, wziąć na siebie całą odpowiedzialność za to, co się ostatnio w Polsce stało, wziąłbym jak najchętniej...! Bo w narodzie musi być ofiara, okupująca winy narodu. (...) Jakże bym chciał w tej chwili - gdyby ta ofiara przyjęta była - osłonić wszystkich przed odpowiedzialnością, przed bólem i męką! Bo może nie dość wołałem, nie dość upominałem, nie dość ostrzegałem i prosiłem! Chociaż wiadomo, że głos mój nie zawsze był wysłuchany, nie każdy poruszył sumienie i wolę, nie każdą ożywił myśl". Do uczestników tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu wołał: „Nie oskarżajcie, wyrozumiejcie, przebaczajcie, współczujcie, przyłóżcie rękę do pługów, aby wyorały więcej chleba w Ojczyźnie".

Tego typu wydarzenia Prymas nazywał „udrękami narodu". I, jak twierdzą świadkowie, boleśnie je przeżywał. Razem z biskupami nawoływał do modlitwy za Ojczyznę, za poległych na Wybrzeżu, za rodziny pogrążone w żałobie, za osieroconych, za wszystkich tych, którzy upomnieli się o swoje prawa obywatelskie, a także za tych, którzy stali się sprawcami nieszczęść i strzelali do bezbronnych.
Tragiczny grudzień 1970 mieści się w gorzkim zapisie Wyszyńskiego: „Droga Narodu polskiego nigdy łatwą nie była, ale może właśnie dzięki temu jesteśmy Narodem z charakterem".

Człowiek, Naród, Kościół

Prymas Wyszyński okazał się mężem opatrznościowym w czasach nasilającej się walki społeczno-politycznej i krwawych zajść w latach 1968,1970, 1975,1978. Znakomicie bowiem rozumiał swoją służbę Kościołowi i Ojczyźnie.
- Hierarchia jego wartości była następująca: człowiek, Naród, Kościół - tłumaczy ks. Andrzej Gałka.
Kiedy 20 grudnia 1970 roku, a więc sześć dni po krwawych zajściach na Wybrzeżu, odwołano ze stanowiska I sekretarza partii Władysława Gomułkę, do władzy doszedł Edward Gierek. Czasy gierkowskie można nazwać czasami tolerancji, ale specyficznie rozumianej. I sekretarz PZPR Edward Gierek, komunista, w młodości praktykujący katolik (żona była katoliczką, a matka codziennie odmawiała w jego intencji różaniec), wiedział już w odróżnieniu od swoich poprzedników, że dobrze funkcjonującego państwa pomiędzy Odrą a Bugiem nie da się stworzyć bez religii. Tolerował obecność Kościoła, ale chciał mieć Kościół „grzeczny" i pod kontrolą. Mawiał, iż z „Kościołem należy żyć dobrze i zgodnie, ale swoją linię utrzymać i nie zadzierać". Taka postawa I sekretarza sprawiła, iż nastąpiła jakościowa zmiana w dialogu władzy ludowej z przedstawicielami Kościoła, w tym z Prymasem. Trudność polegała tylko na tym, że żadnej sprawy Gierek nie zamierzał doprowadzić do końca. Stąd na przykład rozmowy Prymasa z premierem Piotrem Jaroszewiczem, choć inne niż z Bierutem, Gomułką czy Cyrankiewiczem, nie prowadziły jednak do konkretnych rozwiązań. Przykładem tego, iż w praktyce nic się nie zmieniło, były choćby dalsze losy kopii obrazu jasnogórskiego. Zaaresztowany w 1966 roku, nadal znajdował się w „więzieniu". Mimo postulatów strony kościelnej o jego uwolnienie nie można się było doprosić od władz zgody na dalszą peregrynację.

Wyszyński nadal protestuje

Stałym punktem konfliktów Kościoła z państwem w epoce gierkowskiej było budownictwo sakralne. Dotkliwy brak świątyń był przedmiotem troski Prymasa i całego Episkopatu. Na procesji Bożego Ciała w Warszawie w czerwcu 1971 roku Prymas mówił: „W samej Warszawie brak jest ponad 50 świątyń, a w całej Polsce - po 17 latach zahamowania budownictwa sakralnego - potrzeba ich tysiące".
Ale władze w swoim uporze były konsekwentne. Tam, gdzie powstawały nowe kościoły lub tymczasowe kaplice-namioty, tam przy pomocy milicji były one niszczone. W 50. rocznicę „cudu nad Wisłą" Episkopat wskazał, iż w całym kraju brakuje 787 obiektów sakralnych, w tym 498 kościołów i 289 kaplic. Najbardziej dotknięte restrykcjami były dynamicznie rozwijające się miasta i nowe osiedla mieszkaniowe.
Czasy gierkowskie to również kontynuacja starej polityki wobec seminarzystów. A seminaria, jako „źrenica w oku biskupa", dla Wyszyńskiego były bardzo ważne. W dalszym ciągu jednak kleryków powoływano do wojska, jak przed kilku laty, gdy do osławionej jednostki w Bartoszycach trafił kleryk Jerzy Popiełuszko - błogosławiony męczennik.
Zaostrzenie restrykcyjnej polityki wobec Kościoła nastąpiło na początku lat siedemdziesiątych. Strona państwowa zgłosiła wtedy swój nowy program wychowania, który miał polegać na ateizacji dzieci i młodzieży. Wyszyński wraz z Episkopatem ostro zaprotestował i przypomniał, iż na państwie spoczywa obowiązek stworzenia takich warunków, aby rodzice mogli wychowywać swoje dzieci zgodnie z przekonaniami religijnymi.

Lata siedemdziesiąte to także kontynuacja wcześniejszych decyzji władz państwowych względem ludzi Kościoła. W1973 roku Prymas Wyszyński występował po raz kolejny przeciwko nierównemu traktowaniu księży, którzy według prawa nie mieli dostępu do ubezpieczeń zdrowotnych. Zajmował takie stanowisko, bowiem był świadkiem spektakularnego procesu starego księdza chorego na gruźlicę, który mimo iż za leczenie zapłacił, został oskarżony za wprowadzenie organów państwowych w błąd. „Przecież - jak mówił Prymas - «uprawnienia» społeczne są nie dla niego, broń Boże, on się nie może leczyć! Dlaczego? Bo jest księdzem. Za dokonanie tego «przestępstwa» prokurator zażądał... pięciu lat wiezienia".

W 1975 roku Prymas dopominał się zgody na nominacje nowego biskupa we Wrocławiu. Po śmierci kardynała Bolesława Kominka władze państwowe przez półtora roku zwlekały z akceptacją jego następcy. Rząd odrzucał wszystkie możliwe kandydatury, trzy pochodzące od Episkopatu i jedną od Ojca Świętego, papieża Pawla VI. Na tym się jednak nie skończyło. Władze wysuwały swoją kandydaturę, na którą nie mógł się zgodzić ani Episkopat, ani Rzym.
Tak więc Wyszyński wciąż musiał umiejętnie poruszać się między władzą a Kościołem, troszcząc się o dobro całego narodu.

Jak Prymas uciekał z Miodowej

Wyszyński miał coraz mniej czasu na odpoczynek. Urlop zastępował mu pobyt w podwarszawskiej Choszczówce, do której jeździł raz w tygodniu. - Zwykle był to poniedziałek, gdyż ten dzień miał wolny - opowiada Barbara Dembińska.
Ale nie był to nigdy sam wypoczynek. „Uciekał" z Miodowej, by w skupieniu pisać listy pasterskie czy memoriały do rządu. Odpisywał na listy - wszystkie, jakie otrzymywał, nawet od dzieci. Przygotowywał się tu również do kazań - ciekawe, że nigdy ich nie pisał, sporządzał jedynie plan w punktach. W Choszczówce obradowały też czasem Komisje Maryjne czy Rada Główna Episkopatu.
- Ksiądz Prymas lubił tu przebywać. Zmęczony, w otoczeniu lasów nabierał rumieńców, regenerował siły - opowiadają panie z Instytutu Prymasowskiego. Chodziłnna długie spacery, z których wracał jakby odnowiony. Przyroda go uspokajała. Doskonale zresztą ją znał, rozumiał. I bacznie obserwował.
- Ojciec potrafił rozróżnić każde stworzenie, każdy liść, kwiat, nazywał po imieniu wszystkie krzewy, zioła. Gdy słyszał śpiew ptaka, od razu pytał nas: „Wiecie, jaki to ptak?". Nikt z nas oczywiście nie miał pojęcia i Ojciec nam wtedy tłumaczył. Cały świat był dla niego światem Bożym, godnym podziwu i szacunku.
W Choszczówce, tak samo jak na Miodowej, nad Wyszyńskim „czuwała" Służba Bezpieczeństwa. U sąsiadów, w pobliżu domku, w którym nocował Prymas, rozlokowano punkt stałej obserwacji, zainstalowano podsłuchy. Na bieżąco analizowano potem w MSW wszystkie nagrania.
- Podsłuchy znalazłam w domu w Choszczówce dopiero niedawno, były ulokowane w... domofonie - opowiada Barbara Dembińska.
Prymas zdawał się tym nie przejmować. Robił swoje. Czuł się wolny.
- Dlatego zresztą tak irytował komunistów - tłumaczy prof. Jan Żaryn. I opowiada, jak kardynał jechał kiedyś na wizytację do jednej z wiejskich parafii, a miejscowy starosta zaczął mu tę wizytację odradzać. „Oj, księże biskupie, niech ksiądz nie jedzie do tej wsi, bo ja nie ręczę za księdza bezpieczeństwo". A Prymas na to: „Nie martw się, bracie! Pojedź ze mną, a ja ręczę za twoje bezpieczeństwo!".
Macie tak grać, żeby przegrać!

Niekiedy Ksiądz Prymas wyjeżdżał na prawdziwy, dłuższy urlop. Zabierał wtedy ze sobą swych współpracowników. Zdarzało się również, że wakacje spędzał w towarzystwie kardynała Karola Wojtyły.
-Jeździliśmy wtedy dużą grupą: pracownicy Sekretariatu, członkinie Instytutu Prymasowskiego, ojcowie paulini, no i kardynał Wojtyła, ks. Stasio Dziwisz i Ksiądz Prymas. Chodziliśmy na długie spacery, zawsze też graliśmy w siatkówkę... - opowiada Dębińska. - A kardynał Wyszyński, który był sędzią, przykazywał, by drużyna, w której grał Wojtyła, wygrała! Ojciec nas wręcz strofował: „Pamiętajcie, macie tak grać, żeby przegrać!" (śmiech). Nie było to trudne, bo zarówno Wojtyła, jak i ks. Dziwisz grali bardzo dobrze. Nawet ścinali. A jak mocno serwowali!
Wieczorami urlopowicze śpiewali: piosenki harcerskie, religijne, ballady. Było bardzo wesoło, zwłaszcza gdy zebrani przysłuchiwali się dialogom Prymasa i kardynała Wojtyły. Obaj mieli ogromne poczucie humoru.
Prymas na urlopie dużo czytał: swoje ulubione powieści Makuszyńskiego czy Trylogię Sienkiewicza i zachęcał do tego innych. Urządzał zresztą na wakacjach akademie historyczne. Jeszcze podczas ostatnich swych wakacji czytał „Historię Kościoła" ks. Bolesława Kumora.
Kardynał Wyszyński często też opowiadał dowcipy. Lubił czytać skecze. Barbara Dembińska wspomina:
- Pamiętam takie zdarzenie: na kartce miał zapisaną anegdotę. Zajęła pół strony. A on ją czytał i czytał w nieskończoność. W końcu ktoś zagląda mu przez ramię i mówi: „Ojcze, przecież tego tutaj nie ma". A on na to: „Oj, dziecko, nie umiesz czytać między wierszami!". Doskonale pamiętam też, jak kiedyś Ojciec śmiał się do łez, gdy dwie dziewczyny - całkowicie fałszując - śpiewały: „Panie Boże mój, jam jest wołek Twój".
W czasie wakacyjnych wieczorów tym żartom nie było końca. Przerywał je Prymas, który zwykle przed północą wszystkich opuszczał. Nie lubił późno chodzić spać, wstawał natomiast o świcie.

Róże dla Prymasa

3 sierpnia 1976 roku kardynał Wyszyński kończył 75 lat. Zgodnie z prawem kanonicznym biskup przechodzi w tym wieku na emeryturę. Ten fakt dla władz państwowych stanowił okazję do spekulacji na temat następcy. Tymczasem papież Paweł VI przedłużył Prymasowi urzędowanie, okazując tym samym nie tylko zaufanie do jego osoby, ale także i do sposobu kierowania Kościołem w Polsce.
Prymas miał mocna pozycję w Watykanie, który zresztą liczył się z jego głosem, nie wyłączał go na przykład z negocjacji dyplomatycznych. Gdy toczyły się rozmowy Stolicy Apostolskiej z Jugosławią i Węgrami, zakończone podpisaniem odpowiednich porozumień, było to ponad głowami tamtejszych biskupów. Tymczasem Prymas Wyszyński z mocą podkreślał, że w takich kontaktach musi brać udział polski Episkopat. I w Polsce wszelkie rozmowy delegacji watykańskiej uwzględniały zawsze Prymasa i biskupów.
Gdy Prymas otrzymał przedłużenie urzędowania, wówczas także premier Piotr Jaroszewicz złożył mu życzenia urodzinowe i wręczył 75 róż.
Tymczasem kardynał Wyszyński musiał stanąć w obronie robotników, którzy zostali pokrzywdzeni w czasie strajków, jakie wybuchły po drastycznych podwyżkach cen artykułów żywnościowych i budowlanych w czerwcu 1976 roku. W czasie strajków wielu uczestników zostało pobitych, aresztowanych i wyrzuconych z pracy. Strajkujących ukarano „wilczymi biletami", tzn. zakazem ponownego zatrudnienia gdziekolwiek.
Prymas wystosował nawet specjalny list do Edwarda Gierka. „Ufamy - pisał - że wyrozumienie sytuacji ludzi ciężko pracujących, zaspokajanie ich słusznych postulatów, większa swoboda wypowiadania swych poglądów, rzetelniejsza informacja, a zwłaszcza poskromienie nieopanowanych metod milicji - wszystko to przyczyni się do spokoju społecznego".

Bezbronny dzieciak wksiążęcym majestacie

W siedzibie Prymasa przy Miodowej spotykali się różni ludzie. Biskupi przyjeżdżali tam na zebrania plenarne Episkopatu, przychodzili przedstawiciele świata polityki, kultury, życia publicznego. Rezydencja Prymasa w ówczesnym okresie stanowiła ważny ośrodek życia kościelnego i zarazem myśli spolecznej.
W tym natłoku zajęć, jak wspominają do dziś bliscy współpracownicy Prymasa, potrafił on znaleźć czas na modlitwę.
Kardynał Józef Glemp. który przez 12 lat był sekretarzem Prymasa Wyszyńskiego, a więc także najbliższym współpracownikiem i domownikiem na Miodowej, stwierdza:
- Zapamiętałem Prymasa jako człowieka zawierzenia i wielkiej modlitwy. My go znamy może bardziej jako człowieka czynu: przemawiającego, jeżdżącego z jednego końca Ojczyzny na drugi. Ale był to człowiek przede wszystkim modlitwy i skupienia. Prymas Wyszyński umial modlić się stale. Nie przeszkadzała mu w tym ani podróż, ani rozmowa, ani posiłek, ani wykonywane zajęcia. Z modlitwy czerpał moc do działania. Modlitwa czyniła go człowiekiem pokory.
Historyk ks. Andrzej Gałka: -Jeżeli ktoś ma wiele spraw na głowie, zazwyczaj zastanawia się. czy zdoła wygospodarować czas na modlitwę, czy raczej powinien zająć się bieżącymi sprawami, a modlitwę odłożyć na później. Na ogół większość z nas zajmuje się załatwianiem codziennych spraw, a modlitwę odktada. Prymas był tu natomiast konsekwentny i szedł najpierw na modlitwę. On wiedział, że bez niej wiele by nie zrobił. Był jak bezbronny dzieciak w wielkim, książęcym majestacie.

Po prostu ojciec

Jeszcze inna cecha dominowała w życiu codziennym kardynała Wyszyńskiego: ogromna wrażliwość na drugiego człowieka.
Kiedyś jechał samochodem. Na przystanku autobusowym, który mijał na skraju lasu, zobaczył niewidomą kobietę. Poprosił kierowcę, by się zatrzymał. Zabrał ją do samochodu i podwiózł do Warszawy.
Inny przykład: Jeden z księży w pierwszą rocznicę swoich święceń kapłańskich postanowił wraz z kolegami zaprosić Prymasa na zjazd kursowy dla księży. Wszyscy naokoło mówili mi, że to niemożliwe, że nie wypada, że Prymasa można zaprosić przynajmniej na 25-lecie kapłaństwa. Kiedy poszedł jednak do Prymasa i powiedział mu o tej prośbie, usłyszał: „Synku, jak ja na to czekałem!".
Kiedy jeden z duchownych wyznał mu, że jakiś proboszcz ma do Prymasa słuszny żal i opisał sprawę, Wyszyński odparł: „To była wtedy moja wina i mój błąd. Ale nie martw się, synku. Prymas Polski ma mnóstwo sposobów do uleczenia takich sytuacji!".
Barbara Dembińska dodaje, że dla wszystkich pracowników Sekretariatu Prymasa Wyszyński umiał być ojcem:
- Bardzo się o nas troszczył. Nawet w codziennych, bardzo prozaicznych sytuacjach. Wiedział na przykład, że przepadam za jabłkami. Często po kolacji sam mi je obierał, a gdy zjadałam, zmieniał talerzyk i kładł następne.
Ojcowską troskę Wyszyńskiego wspomina też kardynał Józef Glemp:
- Zimą 1968 roku jechaliśmy z Prymasem na wizytację parafii do Gniezna. Mieliśmy wypadek. Nasz samochód wpadł w poślizg i rozbił się na drodze w okolicy Krośniewic. Nie odnieśliśmy ciężkich obrażeń, ja jednak rozbiłem głowę o przednią szybę i miałem rozcięte czoło. Do dziś pamiętam ojcowską troskę i współczucie, jakie okazywał mi Prymas Wyszyński. Tak zresztą się do niego zwracałem: „Ojcze". Prymas Wyszyński zaś mówił do mnie: „Józiu". Traktował mnie jak syna - wspomina kardynał Józef Glemp, który po śmierci Wyszyńskiego, już jako jego następca na urzędzie Prymasa Polski, mówił w jednym z kazań: „Był mi tak bliski, był dla mnie ojcem, uczyłem się od niego wielu rzeczy".
Nie lubił, jak się przy nim narzekało. Nawet rodzonej siostrze Janinie tłumaczył: „Tobie nie wolno się skarżyć, przecież jesteś siostrą Prymasa Polski!".

O psie Nerusiu

W Domu Arcybiskupów Warszawskich przy Miodowej Wyszyński mieszkał w pokoju, który wyglądał dokładnie tak, jak pokój jego poprzednika. Co więcej - Prymas spał nawet w łóżku kardynała Hlonda. Obok łóżka, przy ścianie, stała szafa, stolik z lampką nocną, w rogu krzesło, na podłodze leżał chodnik. Wszystko w idealnym porządku. Bo - jak mawiał Prymas - „kiedy wszystko jest na swoim miejscu, to i Pan Bóg jest na swoim miejscu".
W gabinecie obok sypialni - tylko biurko i półki na książki oraz dokumenty.
- Pamiętam, że wystrój tych wnętrz wywarł wrażenie na lekarzach, którzy przychodzili do księdza kardynała, gdy był chory. Dziwili się, że Prymas Polski mieszka w tak skromnych warunkach - opowiada Barbara Dembińska.
- Stefan nigdy nie lubił luksusu - wspominała jego rodzona siostra Janina.
- Najbardziej szczęśliwy był wtedy, gdy miał w teczce brewiarz i jedną zmianę bielizny, a w kieszeni różaniec.
Nie przywiązywał wagi do stroju. Zakonnice kiedyś usilnie prosiły któregoś z współpracowników Prymasa: „Zróbcie coś, żeby Ojciec zgodził się na uszycie nowej sutanny, ta, którą nosi, naprawdę już się nie nadaje". Ksiądz Prymas usłyszał to i skwitował krótko: „Nie nadaje się, bo jest podarta. Jak siostra zaceruje, to się nada".
Podczas wizytacji duszpasterskich w parafiach Prymas niejednokrotnie nocował na plebanii. Gdy zobaczył łóżko, na którym miał spać, a na nim trzy haftowane poduszki i dwie ogromne pierzyny, mówił do swego kapelana: „Bracie, zróbmy coś z tym, tylko tak, żeby nikomu przykrości nie sprawić". I wynosili wszystko na balkon.
Na Miodowej Wyszyński zaczynał dzień o czwartej lub piątej rano. Odmawiał brewiarz - bardzo lubił tę formę modlitwy - a potem odprawiał Mszę świętą, na którą zapraszał wszystkich pracowników. O dziewiątej było śniadanie. Prawie zawsze uczestniczyli w nim goście. Bywali wśród nich: prof. Władysław Tatarkiewicz z żoną, prof. Jan Józef Szczepański czy pisarz Jan Dobraczyński. I obowiązkowo wszyscy pracownicy Sekretariatu, których Prymas traktował jak domowników.
W rezydencji przy Miodowej wszyscy wspólnie jadali posiłki, które składały się z prostych potraw. Prymas Wyszyński nie uznawał wyszukanych i wykwintnych dań, a najbardziej lubił ziemniaki i zsiadłe mleko, kaszę gryczaną i placki ziemniaczane. Barbara Dembińska wspomina, że Prymas był na tyle bezpośredni, iż potrafił wstać od stołu, podejść do kogoś i powiedzieć: „No, co tam, bracie, dlaczego nie jesz?". Albo nałożyć komuś kawałek wędliny na talerz. Także sam nigdy nie zaczynał jeść, dopóki wszyscy nie mieli nałożone na talerze.
Tradycją było, że przy stole Prymas nigdy nie mówił o sprawach służbowych, a już na pewno o przykrych.
- Starał się, aby to był czas relaksu, umiał świetnie bawić nas żartami - wspominał ks. Hieronim Goździewicz.
- Ojciec miał fantastyczne poczucie humoru - przyznaje Anna Rastawicka z Instytutu Prymasa.
Wyszyński często sam opowiadał przy stole dowcipy: żydowskie, góralskie, nawet umiał mówić gwarą. Ulubionym był ten o psie Nerusiu:
„Wraca jaśnie pan z podróży zagranicznej, wyjeżdża po niego stangret Józef i sadza do karety. Jaśnie pan pyta:
-1 co, Józefie, co tam słychać?
- A nic, jaśnie panie, nic się nie stało, tylko Neruś zdechł.
- Neruś zdechł? A co się stało?
- A, to głupie psisko, jaśnie panie, nażarło się padliny i zdechło.
- Padliny?
- Ano tak, jaśnie panie, bo jak się paliła obora z bydłem, to część bydła uciekła, część nie, wszystko się spaliło, a to psisko głupie nażarło się tej padliny i zdechło.
- Co ty opowiadasz, Józefie, obora się paliła?
- No tak, bo jak się zapaliła stodoła, to od stodoły zapaliła się obora, potem bydło się popaliło i Neruś się nażarł padliny i zdechł.
- Jak to, stodoła się paliła?
- No tak, jaśnie panie, bo jak się palił dwór, to od dworu stodoła się zapaliła, od stodoły obora, potem bydło i od padliny Neruś zdechł.
-Jak to, Józefie, dwór się palił?
- No tak, bo od świecy zapaliła się firanka, a od firanki dwór.
- Firanka się zapaliła?
- No tak, jaśnie panie, bo jak przy trumnie jaśnie pani stała świeca, to się zapaliła firanka...".
Gdy kiedyś Ksiądz Prymas skończył opowiadać, dodał jeszcze od siebie: „Tylko nie martwcie się, to wszystko było, ale u sąsiadów!".
Anegdota była opowiadana tak dowcipnie, aktorsko, że wszyscy śmiali się za każdym razem, gdy tę historię słyszeli.

Oj, psia mać, w pacierz zaszedłem

Po śniadaniu Prymas przyjmował gości na audiencjach - wszystkich, którzy o to prosili. Nie zdarzyło się, by komuś odmówił. Chętnie pocieszał innych. Kiedy dostrzegał smutek w oczach, klepał takiego biedaka po ramieniu albo obejmował. Umiał rozładować napięcie. Kiedyś przyszedł do Księdza Prymasa profesor, zdenerwowany sytuacją polityczną. Z przerażeniem w oczach zapytał: „Ojcze, co z nami będzie?". A Ksiądz Prymas przytulił go i odparł: „Bracie, Bóg jest, a ty z Nim".
Wykorzystywał każdą chwilę, nie lubił marnować czasu.
- Był tytanem pracy mimo słabego zdrowia - podkreślał ks. Hieronim Goździewicz, kierownik Sekretariatu Prymasa. - Prymas był też niezwykle systematyczny. Wszystkie
akta były drobiazgowo uporządkowane w teczkach. Każda odpowiednio oznaczona.
Wieczorem kładłem zwykle na biurku teczki z napisem: „do wglądu" lub „do podpisu".
Rano po Mszy świętej odbierałem wszystkie teczki z podpisami i z decyzjami.
Umiał sobie zorganizować pracę. Prowadził kalendarium prac wykonanych z dokładnym określeniem terminów. - Kalendarz leżał na biurku - wspominał ks. Goździewicz - tak aby co dzień rano można było sobie przypomnieć, jakie audiencje, jakie wyjazdy duszpasterskie, jakie prace przypadają na dany dzień.
- Z Prymasem Wyszyńskim pracowało się dobrze, lubił zorganizowaną pracę, był bardzo stanowczy i konkretny, stabilny w osądach, nie zmieniał raz podjętej decyzji.
To mi pasowało, umieliśmy się zgrać - opowiada kardynał Glemp. I dodaje: - Niekiedy Prymas Wyszyński chciał poznać moje zdanie na określony temat, wysondować, jaką mam opinię. Czynił to zręcznie, przejawiając wielką troskę o Kościół. Ja natomiast nigdy mu nie przytakiwałem, tylko wprost mówiłem, co myślę. I to się podobało Prymasowi, chociaż często nasze opinie się różniły, a ja bywałem nawet krytyczny.
Niezależność myślenia i otwartość w wyrażaniu poglądów należały do cech, które Wyszyński bardzo cenił.
Prymas także odpowiadał na każdy list. Jak mówił do swego sekretarza: „Z naszego domu nikt nie może wyjść z żalem lub urazą".
Zwykle po południu jeździł na wizytacje do parafii. Lubił spotkania z ludźmi. Niekiedy zdarzały się zabawne sytuacje. Kiedyś jeden z wiernych przywitał go, mówiać: „Najprzewielebniejsza Ewidencjo". Innym razem, gdy zbliżał się do drzwi kościoła, przedstawiciel parafii zdjął czapkę i wydusił z siebie: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie". Po chwili szybko dodał: „Oj, psia mać, w pacierz zaszedłem".
Kiedyś kilkuletnia dziewczynka podeszła do Prymasa i pochwaliła się nową sukieneczką. Wyszyński stał przy niej kilka minut i podziwiał sukienkę.
Chętnie też wracał później do tych wydarzeń i wspomnień.

Jedz, bracie...

Kiedy nie było wielkich uroczystości, spotkań, wyjazdów, brał również udział w zakończeniu rekolekcji dla lekarzy, prawników czy duszpasterstw akademickich. W okresie Bożego Narodzenia zawsze organizował opłatek dla studentów. Siostry smażyły pyszne pączki z nadzieniem różanym. A Prymas słynął z tego, że... osobiście nadziewał te pączki na widelec i częstował nimi gości.
- Chodziliśmy na te pączki do Prymasa raz w roku, zawsze w styczniu - opowiada Krzysztof Gołębiowski, który jako student należał do Duszpasterstwa Akademickiego przy kościele Świętego Krzyża w Warszawie. - Była nas ponad setka.
Do Pałacu Prymasowskiego wchodziliśmy głównym wejściem, po czym w szatni musieliśmy powiesić płaszcze i zmienić obuwie, tak by nie nanieść śniegu lub błota do domu Prymasa. Potem przechodziliśmy do sali audiencyjnej. Po chwili wchodził kardynał Wyszyński, a my witaliśmy go śpiewem kolędy „Bóg się rodzi" (lub innej).
Kto mógł, siadał na krzesłach, część na podłodze. Odbywał się program artystyczny, a po nim głos zabierał Ksiądz Prymas. Na koniec był poczęstunek. Na długich stołach stały patery z piramidami pączków - z owocami dzikiej róży. Zdarzało się nieraz, że Ksiądz Prymas, gdy zobaczył, że u kogoś na talerzu nie było pączka, brał go widelcem z patery i podawał tej osobie, mówiąc z powagą: „Jedz, bracie, żebyś nie wyszedł głodny od Prymasa!".
- Prymas dbał o to, by pączki na talerzach się mnożyły, toteż siostry wciąż je donosiły - opowiada Barbara Dembińska.
Kiedyś na zakończenie takiego spotkania Prymas powiedział do studentów: „Poczekajcie, jeszcze każdy z was dostanie ode mnie kromkę chleba". Rozległ się głośny jęk albo i pomruk, bo nikt już nie był w stanie nic zjeść. Tymczasem okazało się, że chodziło o książkę kardynała Wyszyńskiego pt. „Kromka chleba" - były to rozważania na każdy dzień roku! I każdy student rzeczywiście opuścił rezydencję przy Miodowej z jedną „Kromką chleba".


c.d.: http://stefwysz.blogspot.com/2011/05/6-prymas-tysiaclecia-teraz-moge-umierac.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz