Rodzina pod skrzydłami Prymasa

Historia dziewczynki z plakatu ogłaszającego beatyfikację Prymasa Tysiąclecia. Rozmowa z Bożeną Sochą z domu Włodarską

- Jak to się stało, że znalazła się Pani na zdjęciu z Prymasem?

- Jako mała dziewczynka, chyba pięcioletnia, była z rodzicami na wyjeździe Rodziny Rodzin - stowarzyszenia założonego z inicjatywy ks. kard. Stefana Wyszyńskiego, by w trudnych czasach PRL wspierać rodziny. Opiekunem duchowym był ks. Feliks Folejewski SAC. Spotykaliśmy się przez cały rok, wówczas, za komuny, po domach. Dzieci miały spotkania w swoich grupach wiekowych, rodzice także. Mieliśmy swoich opiekunów - księży, zwanych "wujkami", i "ciocie". A pod koniec roku szkolnego był zawsze wspólny wyjazd, zazwyczaj do Niepokalanowa. Taka majówka.

Któregoś razu na tym wyjeździe, już po Mszy Świętej, zrozumiałam z rozmów dorosłych, że "przyjeżdża Ksiądz Prymas, a my nawet kwiatów nie mamy". Musiałam temu zaradzić! A ponieważ przed bazyliką widziałam trawniki, na których rosło mnóstwo przeróżnych kwiatków, i stwierdziłam, że koniczyna jest najpiękniejszym z nich, pobiegłam, narwałam garść i kiery Prymas pojawił się wśród nas i błogosławił dzieci, wręczyłam mu swój bukiecik.

Moja mama - widać ją na zdjęciu, stoi z boku, a obok moja młodsza siostra, ale, jako mały brzdąc, odwróciła się tyłem - struchlała, strasznie zawstydzona ("Takie zielsko dajesz Prymasowi?!"), ale kardynał ustawił się ze mną do zdjęcia, razem z tym bukiecikiem. Powiedział: "To są najpiękniejsze kwiaty, jakie w życiu otrzymałem!". I pamiętam jak dziś, zachował je do końca. I kiedy już odjeżdżał czarnym samochodem, machał wszystkim tą właśnie koniczynką. Pamiętam jego dłoń wystającą z rękawa koronkowej komży, a w niej bukiecik ode mnie. Jakbym widziała go wczoraj. Cały ten dzień utkwił mi w pamięci: ciepły, bardzo ładny, wszystkie uroczystości i Prymas machający nam na pożegnanie kwiatkami.

- Kiedy to było?

- Po koniec lat 50,. może 1957 lub 1958 roku.

- Kto zrobił to zdjęcie? Jak to się stało, że je Państwo dostali?

- Dostaliśmy je od brata Cypriana Grodzkiego OFMConv. Przypuszczam, że on je zrobił. Był osobistym fotografem Prymasa, jeździł z nim wszędzie, wszystko dokumentował. Tak jak dziś nagrywa się wystąpienia albo filmuje, tak wtedy robiło się zdjęcia.

- A jak Państwa znalazł, by je przekazać?

- Nie musiał szukać. Był jakby kapelanem moich rodziców, całej naszej rodziny. Przed wojną już został franciszkaninem, przeszedł formację i złożył profesję pod okiem św. o. Maksymiliana Kolbego. Mój ojciec także tam wstąpił, formował się w Niepokalanowie. Nie zdążył jeszcze złożyć ślubów, gdy wkroczyli Niemcy, a wtedy św. o. Maksymilian rozpuścił ich do domów, ale tym, którzy byli już po ślubach, przykazał, aby opiekowali się nowicjuszami w życiu świeckim. Mój ojciec z początku zamierzał kontynuować formację, ale najpierw, z powodu wojny, nie było to możliwe, potem spotkał moją mamę i założył rodzinę. Brat Cyprian niezmiennie sprawował nad nim opiekę duchową, potem nad nami wszystkimi. Także nas, dzieci, uczył, jak mamy postępować. Często nas odwiedzał, w trudnych momentach doradzał rodzicom. Przypuszczam, że to on zasugerował im przystąpienie do Rodziny Rodzin.

- Widzę tu więcej zdjęć z Prymasem, czyli spotykała go Pani także później?

- Owszem, Prymas co roku na swoje imieniny, na początku września, zapraszał całą Rodzinę Rodzin. Była oczywiście Msza Święta, później rozmowy, ciastka. Tak rosłam, przynajmniej co kilka miesięcy go spotykając. Kiedy już podrosłam, znalazłam się w duszpasterstwie akademickim w Św. Krzyżu, potem w św. Annie. Nas, studentów, z kolei Prymas zapraszał do siebie na tłusty czwartek. To bardzo miłe wspomnienia, bo kardynał sam, osobiście rozdawał nam pączki. Przy tym rozmawiał z nami, żartował, był dla nas taki przystępny! Miałam okazję widywać go także latem, na pielgrzymkach, bo pielgrzymów z Warszawy zawsze witał u stóp Jasnej Góry. Nie przypominam sobie takiego roku, żeby go nie było.

- Z Warszawy co roku idzie na Jasną Górę kilka pielgrzymek. W której Pani uczestniczyła?

W tzw. Pielgrzymce Grup "17", prowadzonej przez Ojców Pallotynów. Prze pewien czas jej przewodnikiem był właśnie ks. Feliks Folejewski. Pielgrzymka była jakby przedłużeniem całorocznej pracy w ramach Rodziny Rodzin, ale dla nas, dzieci, a później młodzieży, także wydarzeniem wakacyjnym, na które czekało się niecierpliwie. Kiedy trochę podrosłam, byłam w liceum medycznym, umiałam już robić opatrunki itp., zaczęłam pomagać pielgrzymkowej służbie zdrowia. Te kilka zdjęć z Prymasem (w czepku pielęgniarskim) to właśnie z tych czasów.

- Czy jako jedyna z rodziny pielgrzymowała Pani na Jasną Górę?

- Nie, pierwszy raz byłam na pielgrzymce z mamą, gdy miałam 7 lat, siostra, 5, a brat 1,5 roku. Przez 18 lat pielgrzymowaliśmy wspólnie. Mama, gdy coś postanowiła, nie odpuszczała. Jedną pielgrzymkę przeszła nawet w stanie błogosławionym. Tacie nie do końca się to podobało, obawiał się o nią, ale uparła się i przeszła szczęśliwie. Gdy już byłam dorosła, podziwiałam mamę za tę wytrwałość. Próbowałam kiedyś pójść w jej ślady, gdy miał się urodzić mój młodszy syn Stanisław. Wyruszyłam z mężem, ze starszym synem Jarosławem, rocznym, w wózeczku, ale już po pierwszym dniu zrezygnowałam. Jak moja mama dała radę, jeszcze opiekując się pozostałymi dziećmi? Miała silny charakter, ale też muszę powiedzieć, że Rodzina Rodzin, była wielkim wsparciem, i dla rodziców, i dla nas, dzieci. rodzice nie byli sami, próbując, wbrew PRL-owskiej szkole i całej propagandzie, wpoić nam pewne wartości, bo w tym samym duchu wychowywały nas "ciocie", zajmujące się grupami dziecięcymi, i księża. I to wszystko działo się na specjalne życzenie Prymasa. To on dbał o to, by rodziny miały takie wsparcie. Z br. Cyprianem, który był dla nas ostają w dzieciństwie, bardzo przyjaźnił się ks. Feliks Folejewski, który później stał się moim ojcem duchowym i opiekunem mojej rodziny.

- Mieszkali Państwo w Warszawie, gdzie kardynał był na co dzień. Czy oprócz kilku w roku okazji do osobistego spotkania, o których Pani wspomniała, chodzili Państwo także na Msze św. lub procesje z jego udziałem?

- Tak, mama zawsze nas mobilizowała, miała taką charyzmę. Tata towarzyszył jej w tym, ale inicjatywa wychodziła od mamy. Pamiętam, że jako dzieci zabierała nas na modlitwy pod oknem, za którym uwięziona była Matka Boża [w czerwcu 1966 r. komuniści uwięzili w Warszawie kopię Cudownego Obrazu, która przybyła do stolicy na uroczystości milenijne - przyp. red.]. Przychodziliśmy też na Msze św. do katedry i do kościoła św. Anny. Pamiętam, jak Prymas grzmiał kiedyś z ambony, uderzając pięścią w barierkę.

- Na jaki temat?

- Żeby wychowywać młodzież po katolicku, żeby nie pozwolić na jej zepsucie. Innym razem u św. Stanisława Kostki, tam, gdzie po latach służył ks. Jerzy Popiełuszko, Prymas też się uniósł, krzyczał z ambony: "Wy, panowie w białych rękawiczkach, przestańcie oszukiwać ludzi!". Niestety, jako dziecko nie zrozumiałem, o kogo chodziło i dlaczego w białych rękawiczkach, ale wołał z wielkim zaangażowaniem, aż mną to wstrząsnęło i utkwił mi w pamięci ten moment. Ksiądz Prymas był właściwie wszechobecny w życiu naszej rodziny, rodzice starali się wpajać nam te wartości, których nauczał.

Z kolei w Boże Ciało byłam bielanką na centralnej procesji warszawskiej, która zaczynała się Mszą św. w katedrze, a kończyła w naszej parafii, w Świętym Krzyżu. Wtedy też mieliśmy okazję słuchać Prymasa. Później, jako młodzież, jeździliśmy do Lasek, trochę pomagaliśmy. Tam też kiedyś spotkaliśmy Prymasa, pod kaplicą. Opowiadał nam o swoim pobycie u sióstr w czasie okupacji.


- Był tam kapelanem Armii Krajowej. Czy mówił o tym?

- Nie, niczym się nie chwalił. To był bardzo skromny człowiek, bardzo, w kontakcie z nami, młodymi, wesoły. Był skromny, ale czuło się od niego wielkość. Naprawdę wielkość. Umiał z każdym przyjaźnie zamienić kilka zdań, i z maluczkim, i z bardzo wykształconym. Umiał się dostosować do każdego poziomu, obcować i z dziećmi, i ze studentami. To była niesamowita osobowość. I ludzie do niego lgnęli. Pamiętam, jak kiedyś wracał z Rzymu. Wiedzieliśmy, że przyjedzie na Dworzec Gdański. Mama nas tam zabrała. Witały go tłumy.

- To też ciekawy szczegół: w głębokiej komunie, wrogiej Kościołowi, Prymasa wracającego z wyjazdu witały tłumy.

- I nikt ich tam nie zapraszał, wręcz przeciwnie, raczej zniechęcano. Wtedy, na Dworcu Gdańskim, Prymas wziął na ręce jednego z moich młodszych braci, Andrzeja, przytulił go i pobłogosławił. Był ciepłym, serdecznym człowiekiem, a zarazem miał wielki autorytet, nawet ludzie władzy komunistycznej musieli go szanować.

- A kiedy umarł, czy mieli Państwo takie przekonanie, że to święty człowiek, który trafi kiedyś na ołtarze?

- Wiedziałam, że to wyjątkowy człowiek. Może od razu nie myślałam o beatyfikacji, lecz później, po śmierci Ojca Świętego, cieszyłam się co prawda, że tak prędko został ogłoszony świętym, ale miałam jakiś niedosyt w sercu: w głębi duszy byłam przekonana, że pierwszy powinien być Ksiądz Prymas.

Byłam na pogrzebie Prymasa. Jego trumnę niesiono z kościoła Sióstr Wizytek do katedry. Pamiętam, szłam wtedy wśród tłumu, z jednym z synów (mąż z drugim wyjechał wcześniej poza Warszawę, miał pogrzeb w rodzinie, a ja, ze względu na dyżury w pracy, nie mogłam z nim jechać).

- Prymas umarł 28 maja, gdy Papież był jeszcze w ciężkim stanie po zamachu, a w Polsce władze urządzały coraz więcej prowokacji wobec "Solidarności" - trudny był ten maj 1981 roku. Co Pani wtedy czuła, myślała?

- Byłam wdzięczna Panu Bogu, że dane mi było spotkać w życiu tak niezwykłego człowieka, że mogłam, także dzięki niemu, być formowana w takich wartościach, które starałam się, z lepszym lub gorszym skutkiem, przekazać własnym synom i młodzieży w szkole. A z drugiej strony czułam się osierocona. Właściwie, choć Prymas ciężko chorował, do końca myślałam, że wyjdzie z tego. Nie mogłam uwierzyć, że już go z nami nie będzie. Był jak ojciec, który prowadził nas niemal za rękę. Myślałam wtedy: kto będzie teraz prowadził nas, owieczki?

- Zdarzało się Pani modlić za wstawiennictwem Prymasa?

- Tak, modlę się w intencji moich synów i ich rodzin: żeby zawsze kochali Pana Boga i dla Niego umieli kochać innych, także tych, których kochać jest trudniej; żeby "zło dobrem zwyciężali". Jeszcze gorliwiej modlę się za przyczyną kardynała Wyszyńskiego, odkąd zobaczyłam tę fotografię z dzieciństwa, powieloną na plakatach.

- Właśnie, wiemy już, jak zdjęcie trafiło do Państwa rodziny. Ale jak znalazło się na plakacie beatyfikacyjnym?

- Gdy ogłoszono, że powstaje Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego, rozpoczęła się zbiórka pamiątek po obu wielkich Polakach. Przesłałam wtedy kilka zdjęć, po jakimś czasie mi je odesłano, i więcej o tym nie myślałam. Było to już kilkanaście lat temu. A ostatnio, w przeddzień swoich urodzin, wychodząc z kościoła, zobaczyłam to zdjęcie na plakacie z Prymasem. Nie wiem, kto je wybrał i dlaczego. Pan Bóg zrobił mi taką niespodziankę na urodziny. Zastanawiałam się, co chce mi przez to powiedzieć. A ksiądz w czasie kolędy zasugerował mi: może to Prymas zachęca Panią do modlitwy za jego wstawiennictwem?

Źródło: Rodzina pod skrzydłami Prymasa, w: Nasz Dziennik nr 27/2020, s. 12-13.