2/ Prymas Tysiąclecia, Od Zuzeli do Warszawy (1901-1948)

Zanim w 1948 roku Stefan Wyszyński został arcybiskupem warszawskim i gnieźnieńskim oraz Prymasem Polski, przeszedł twardą drogę życiową. W dzieciństwie przeżył śmierć matki, doświadczył prześladowań i rusyfikacji, dowiedział się, czym jest głód, chorował na tyfus i gruźlicę. Widział ogrom cierpienia podczas II wojny światowej, zwłaszcza jako kapelan Armii Krajowej w Powstaniu Warszawskim. W takich warunkach dojrzewał do polskości i do kapłaństwa.

Tutaj się zaczęło

Miejsce urodzenia Stefana Wyszyńskiego to Zuzelą nad Bugiem, na styku Mazowsza i Podlasia. „Jestem związany z Zuzelą sercem" - powie po latach on sam. Tu się wychowywał, dorastał, tu poznawał świat.
Ale domu rodzinnego Wyszyńskich dzisiaj w Zuzeli już nie ma. Podobnie jak ludzi, którzy by ich pamiętali. Można jednak odnaleźć ślady wielkiego Prymasa. W miejscu, gdzie kiedyś stała szkoła, teraz znajduje się Muzeum Lat Dziecięcych Prymasa Tysiąclecia, w którym został odtworzony dom rodzinny.
- Ten prawdziwy w czasie wojny został zburzony. Stał obok i po nim nie ma dzisiaj śladu, rośnie tam tylko krzak róży- opowiada siostra Teresa z bezhabitowego Zgromadzenia Sióstr Służek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanej, która oprowadza gości po Muzeum.
W dwóch izbach Muzeum odtworzono mieszkanie Wyszyńskich. W pierwszej uwagę zwraca prostokątny stół nakryty białym, ręcznie robionym obrusem i pianino przypominające, że ojciec Prymasa był organistą w miejscowym kościele. W rogu izby - ligawka, czyli drewniana trąba, wiejski instrument muzyczny używany powszechnie na tych terenach.
- Taką ligawka, zakończoną na szerszym końcu krótkim lejkiem, ówczesny organista Stanisław Wyszyński zwoływał mieszkańców Zuzeli na roraty - tłumaczy siostra Teresa.

Drugie pomieszczenie to kuchnia. Na dużym kaflowym piecu stoją żeliwne garnki, czajnik. Obok drzwi - kołowrotek, na którym przędła matka Wyszyńskiego, drewniana kołyska, szmaciane lalki z lnianymi włosami. I dzieża do wyrabiania chleba. „Do dzieży spływał pot z czoła, człowiek się uczciwie napracował, zanim wyrobił chleb" - mówił po latach kardynał Wyszyński. Wspominał też, że kiedyś w dzieciństwie upadła mu na podłogę skórka chleba. Ojciec kazał mu ją natychmiast podnieść i ucałować. To być może dlatego Prymas umiał powiedzieć po latach: „Zazdroszczę oraczom...".
Na przekór zaborcy

W takim mieszkaniu Stefan Wyszyński przyszedł na świat 3 sierpnia 1901 roku.
Zaraz odbył się chrzest. W parafialnej Księdze Ochrzczonych z lat 1895-1901 można przeczytać, że „3 sierpnia we wsi Zuzela urodził się potomek płci męskiej i tego samego dnia na chrzcie świętym nadano mu imię Stefan".
Akt chrztu spisany jest po rosyjsku. Zuzela bowiem znajdowała się wtedy pod zaborem carskim. Tu także Polacy odczuwali brutalne restrykcje popowstaniowe. Prześladowania, więzienia, konfiskaty majątków, branka do armii carskiej i rusyfikacja składały się na losy całego narodu, którego miało nie być na mapie Europy.
Jednak życie codzienne wsi toczyło się jakby na przekór zaborcy. Mieszkańcy zachowali swój śpiewny język, narodową pamięć i wiarę ojców. Tak też było w domu Julianny z Karpów i Stanisława Wyszyńskich, którzy od ślubu w 1899 roku mieszkali w Zuzeli.
Drewniany parterowy dom stał tuż przy drodze, naprzeciw kościoła. Była to tzw. organistówka - ojciec organista miał do dyspozycji część budynku parafialnego - dwa pokoje z kuchnią, po drugiej stronie sieni natomiast, w tym samym domu, mieszkał miejscowy ksiądz wikariusz.
- Opiekował się czasem nami pod nieobecność rodziców, bywało, że dawał nam słodycze -wspominała Janina Jurkiewicz, siostra Stefana Wyszyńskiego.

Organista to był we wsi „ktoś", to posada szanowana, pozwalająca na utrzymanie rodziny. U Wyszyńskich biedy nie było. Żyli przeciętnie, trochę lepiej od pozostałych rodzin w Zuzeli. Świadczył o tym już sam wystrój i wyposażenie mieszkania: sekretarzyk, pianino, komoda i biblioteczka - cała zapełniona książkami, głównie klasyką literacką i religijną.
Nad ścianach wisiały dwa religijne obrazy: Matki Bożej Częstochowskiej i Matki Bożej Ostrobramskiej. Kardynał Wyszyński tak mówił o nich po latach: „I chociaż w onym czasie do modlitwy skłonny nie byłem, zawsze cierpiąc na kolana, zwłaszcza w czasie wieczornego różańca, jaki był zwyczajem naszego domu, to jednak po obudzeniu się długo przyglądałem się tej Czarnej Pani i tej Białej. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego jedna jest czarna, a druga biała? To są najbardziej odległe wspomnienia z mojej przeszłości".
Dom Wyszyńskich z nabożeństwem czcił Maryję. Matka Stefana lubiła jeździć do Ostrej Bramy, a ojciec na Jasną Górę. Kiedy powracali z pielgrzymki, chłopiec pełen ciekawości chłonął ich opowieści. „Jako mały brzdąc - wyznał kiedyś kardynał Wyszyński - podsłuchiwałem to, co stamtąd przywozili. A przywozili bardzo dużo, bo oboje odznaczali się głęboką czcią i miłością do Matki Najświętszej - i jeżeli co na ten temat ich różniło, to wieczny dialog: która Matka Boża jest skuteczniejsza: czy Ta, co w Ostrej świeci Bramie, czy Ta, co Jasnej broni Częstochowy".

Kult Maryjny rodzinnego domu wywarł ogromny wpływ na osobowość i przyszłą formację religijną Stefana. Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że w domu Wyszyńskich żyło się pobożnie, codziennie na kolanach wspólnie odmawiano cały pacierz: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Wierzę w Boga, 10 przykazań, 5 przykazań kościelnych, główne prawdy wiary, 7 sakramentów świętych, 5 warunków dobrej spowiedzi, Pod Twoją obronę.
- Do dziś umiem to wszystko! - wspominała siostra Stefana, Janina.
Modlitwy odmawiano oczywiście po polsku. Na przekór rusyfikacji.

Cała rodzina uczestniczyła też w niedzielnych Mszach świętych i w nabożeństwach (obowiązkowo w odświętnym ubraniu). Wyszyński lubił na siódmą rano iść do kościoła na tzw. godzinki lub na różaniec o ósmej. W niedzielne popołudnia brał udział w Koronce do Bożego Miłosierdzia, a wieczorem - w nieszporach. Lubił nabożeństwa majowe, Gorzkie żale, także wszelkie procesje. Żył rytmem roku kościelnego. A gdy podrósł, służył do Mszy jako ministrant. Nic więc dziwnego, że mawiał nieraz: „Chyba będę księdzem".

Jak Stefan nosił cegły

Do dziś w Zuzeli istnieje ta sama parafia. Za czasów jego dzieciństwa liczyła pięć tysięcy mieszkańców, teraz zostało ich zaledwie półtora tysiąca.
Inny jest jednak kościół. Tamten, drewniany, XVIII-wieczny, w którym Stefan Wyszyński został ochrzczony, wymagał gruntownego remontu. Zaniechano go jednak ze względu na wysokie koszty i na początku XX wieku został rozebrany. Nieopodal w 1908 roku powstała nowa murowana świątynia, która stoi do dzisiaj.
Nad budową nowego kościoła czuwał ojciec Wyszyńskiego. Prowadził rachunki, kontrolował prace gospodarcze. Siedmioletni wtedy Stefan zapamiętał, że „ojciec prowadził rozmowy z murarzami i majstrami". Sam również pomagał - razem z murarzami nosił cegły. Kładł je pod schodami prowadzącymi na rusztowania. Dalej nie mógł wchodzić, bo dla dziecka było to zbyt niebezpieczne.
Pierwsze wykopy pod fundamenty kościoła Wyszyński pamiętał przez całe życie. Także dlatego, że podczas budowy dokopano się kości grzebanych tu mieszkańców i po Mszy pochowano je pod kościołem.
Świątynia do dziś nosi wezwanie Przemienienia Pańskiego. W jej wnętrzu znajduje się chrzcielnica przeniesiona ze starego kościoła, z której - jak wspomni po latach Prymas - „kapłan, sędziwy ks. Antoni Lipowski, ówczesny duszpasterz tej parafii, czerpał wodę chrzcielną, aby obmyć mnie i moje trzy siostry".
Obecnie przed kościołem w Zuzeli stoi pomnik kardynała Wyszyńskiego - Prymasa Tysiąclecia Nauczyciela Narodu.

Widzicie, nawróciłem się!

W roku 1908 Stefan Wyszyński rozpoczął naukę w Szkole Powszechnej w Zuzeli. Została ona dzisiaj zrekonstruowana w miejscowym Muzeum: jedna sala lekcyjna, obok mieszkanie nauczyciela. Ławki w klasie długie, w dwóch rzędach. Na ścianie tablica, a nad nią portret cara Mikołaja II. To na jego oblicze musieli patrzeć uczniowie, gdy uczyli się rosyjskiego, matematyki, elementów polskiego i religii (innych przedmiotów w programie nauczania nie było).
Żaden ze szkolnych kolegów Stefana Wyszyńskiego już nie żyje. Zachowały się jednak pewne wspomnienia. Franciszek Jastrzębski, który siedział z przyszłym Prymasem w ławce, opowiadał:
- Stefan nie był od razu taki święty! Lubił dziewczęta ciągnąć za włosy. A jeśli nie chcieliśmy, aby była klasówka, wylewaliśmy atrament z kałamarzy albo zapychaliśmy go bibułą.

Po latach również sam Prymas wspominał szkolne wybryki. A kiedy jeden z kolegów zapytał, czy go pamięta, kardynał Wyszyński się zawahał:
- Szukałem tylko w pamięci, czy mu przypadkiem jakiejś krzywdy nie zrobiłem w dziecięcych latach!

Na naukę Stefan Wyszyński nie lubił poświęcać zbyt dużo czasu. Zwłaszcza na matematykę, której -jak sam przyznawał - najbardziej nie lubił. Wolał się bawić w domu z siostrami: Natalią, Stanisławą i Janiną. Zwłaszcza że był wśród dzieci Wyszyńskich jedynym potomkiem płci męskiej, czuł więc nad nimi pewną przewagę. Kiedyś jednak w czasie zabawy tak bardzo się na dziewczynki zdenerwował, że rozpruł ich szmaciane lalki i spalił je w piecu. Gdy ojciec zabierał się do wymierzenia za to synowi surowej kary, chłopak schował się pod pianino. A wszystkie trzy siostry solidarnie stanęły wtedy w obronie brata. „On się poprawi, nawróci..." - przekonywały ojca. „Jak widzicie, nawróciłem się!" - żartował później w jednym z kazań Prymas Wyszyński.

Rodzice dbali o edukację dzieci. Ojciec kładł nacisk na wychowanie całej czwórki, kształtowanie charakteru, sumienia, wpajał miłość do przyrody i historii ojczystej, uczył patriotyzmu. Zabierał nieraz Stefana w odległe lasy, by pod osłoną nocy potajemnie stawiać krzyże na grobach powstańców styczniowych. Chłopiec czuł, że to wydarzenie ma w sobie jakąś tajemnicę i wiedział, że nie wolno nikomu o tym mówić. Dorastał do polskości.
Ojciec zachęcał dzieci także do czytania. A było co czytać. W domowej bibliotece znajdowały się dzieła Mickiewicza, Kraszewskiego, żywoty świętych i oczywiście Pismo Święte. Uwagę Stefana zwróciła historia Polski pt. „Dwadzieścia cztery obrazki". Miał on świadomość - jak sam później mówił - „że była to książka zabroniona, nie wolno było przechowywać jej w domu, ale ojciec był człowiekiem tak oddanym sprawom Narodu, że narażając się na prześladowania, nie lękał się uczyć swoich dzieci historii Polski, choćby potajemnie".
W roku 1908 Stefan Wyszyński rozpoczął naukę w Szkole Powszechnej w Zuzeli. Została ona dzisiaj zrekonstruowana w miejscowym Muzeum.
W takiej atmosferze, w kulcie dla narodowej kultury i tradycji, wychowywał się przyszły Prymas. Tak mówił po latach o mieszkańcach Zuzeli: „Pamiętam do dziś ludzi prostych, których obserwowałem jako chłopiec. Zdumiewająca była ich spokojna, ufna wiara. Tego nie można nazwać żadną miarą niewiedzą religijną, bo z tym się łączy patrzenie w głąb, niemal jakieś mistyczne obcowanie. Ci ludzie widzą to, w co wierzą".

"Inaczej się ubieraj"

Rok 1910 przyniósł rodzinie Wyszyńskich poważne zmiany. Ojciec otrzymał posadę organisty w parafii w Andrzejewie nad Małym Urokiem. A że miał otrzymać większe niż dotąd wynagrodzenie, także przestronniej s ze mieszkanie, tam musiała się przeprowadzić cała rodzina. Dom w Zuzeli był za ciasny, tym bardziej że wkrótce miało się urodzić kolejne dziecko.
Stefan więc chodził teraz do szkoły w Andrzejewie - jak wszędzie w zaborze rosyjskim - z językiem wykładowym rosyjskim. Chłopcu, jak przystało na syna patrioty, nie podobało się to. I chociaż z natury był małomówny i cichy, jednak umiał być stanowczy i gdy trzeba było, to się sprzeciwiał. Także w zwykłych prozaicznych sytuacjach. „Miał chłopak charakter" - mówiono.
Tak się stało, gdy zachorowała matka Stefana. Pewnego dnia czulą się tak źle. że ojciec posłał do szkoły jedną z córek, by natychmiast przyprowadziła Stefana do domu. Ale nauczyciel prowadzący lekcję nie zwolnił z niej chłopca. Młody Wyszyński samowolnie opuścił więc klasę. W drzwiach powiedział jeszcze, że więcej do tej szkoły nie wróci. I tak też uczynił!
A w domu rozegrała się tragedia: Julianna Wyszyńska umarła przy porodzie kolejnej córeczki. Tydzień później zmarło też dziecko.
Tuż przed śmiercią matki miało miejsce dziwne zdarzenie. Żegnając się z synem, powiedziała do niego: „Stefan, ubieraj się". Chłopiec był święcie przekonany, iż matce chodziło o jego zdrowie. Była jesień i dni stawały się coraz chłodniejsze. Gdy włożył palto, matka powiedziała do niego raz jeszcze: „... ale nie tak. Inaczej się ubieraj".
Zdezorientowany Stefan spojrzał na ojca.
- Później ci to wyjaśnię - usłyszał.
Dopiero po latach zrozumiał, że matka - tak symbolicznie - troszczyła się, aby "ubierał się" w prawdziwe wartości przygotowujące do wyboru drogi życiowej. Chciała, aby jej syn podobał się Bogu i przywdział szaty kapłańskie.

Wyszyński, już jako kardynał, powracał myślą do tego zdarzenia i często pytał sam siebie, czy dobrze wypełnił testament matki. Pytany o sens matczynych stów. zwykł odpowiadać z prostotą, iż w tej materii zawsze można było coś więcej i lepiej uczynić.
Śmierć matki bez wątpienia była cezurą w jego życiu, najbardziej bolesnym zdarzeniem w dzieciństwie. W jego sercu, jak i w całym domu, zapanowała ogromna pustka. „Trudno opisać smutek, pustkę i żałość, gdy po pogrzebie Matki wróciliśmy z Ojcem z cmentarza do pustego domu. Zdawało się, że ustało wszelkie życie" - wspominał Wyszyński.
Odtąd jeszcze bardziej związał się z „Matką Niebieską", jak sam mówił. Lubił się modlić przy posągu Maryi, który stał na cmentarzu w Andrzejewie, później nade wszystko ukochał jasnogórski wizerunek Czarnej Madonny.

Harcerz wychłostany

W roku 1912 Stefan zdał egzaminy do protestanckiego IV Gimnazjum Państwowego im. Mikołaja Reya w Warszawie. Nie został przyjęty. Oficjalnym powodem była „zbytnia katolickość, jak i niewystarczająco wysokie położenie społeczne rodziny".
Naukę podjął w prywatnym męskim Gimnazjum Wojciecha Górskiego w Warszawie. Uczył się tam do 1914 roku, do wybuchu I wojny światowej. Kolejny raz musiał przerwać naukę. Powrócił do Andrzejewa, gdzie był naocznym świadkiem wydarzeń wojennych. W zawierusze wojennej miejscowość była niszczona i palona, przechodziła z rąk do rąk: na przemian stacjonowały tam wojska rosyjskie i niemieckie. Mimo trudności młody gimnazjalista szukał jednak dalszych możliwości zdobywania wiedzy. Udało mu się podjąć naukę w Łomży w Gimnazjum Męskim im. Piotra Skargi. Tutaj musiał poradzić sobie z trudnymi warunkami materialnymi (zamieszkał na stancji) i często doskwierającym głodem.

Dojrzewał intelektualnie i do polskości. Pamiętał, że w domu, jak w soplicowskim dworku, wisiały portrety wybitnych Polaków: Tadeusza Kościuszki i księcia Józefa Poniatowskiego. Patriotyczna atmosfera domu rodzinnego owocowała. Zaangażował się całym sercem w harcerstwo, pragnąc służyć „Bogu i Ojczyźnie", z pełną świadomością, że była to działalność przez zaborców zakazana i że za udział w tej organizacji groziła kara chłosty „w wysokości 25 pejczów". Taką wyrafinowaną karą zresztą został ukarany, gdy wyszła na jaw jego przynależność. Określił to potem jako swoje „pierwsze cierpienie dla Ojczyzny". Kolejne lata pokażą, jak wiele przyjdzie mu jeszcze dla niej wycierpieć.
I właśnie wtedy, w czasie zawieruchy wojennej, w harcerstwie, które wychowywało do patriotyzmu, w trudzie zdobywania wiedzy w szkole, zaczęła powoli dojrzewać w młodym Stefanie myśl o powołaniu kapłańskim.

Już wiedział, co zrobić ze swoim życiem. W wakacje 1917 roku postanowił wstąpić do seminarium duchownego. Pierwszą osobą, której wyjawił swoją tajemnicę, był ojciec - całkowicie zaskoczony decyzją syna. - Przez parę dni chodził zamyślony. Obcując z księżmi na co dzień, wiedział, jak trudna jest droga kapłana. Boi się o syna, ale sprawę oddaje w ręce Boga - opowiadała siostra Wyszyńskiego Janina.
Pierwsza miłość

W końcu Polska po 123 latach niewoli wybijała się na niepodległość. Gdy marszałek Józef Piłsudski przejął władzę i zjednoczył państwo, powiało nadzieją. Wtedy właśnie, w 1918 roku, ojciec zapisał Stefana Wyszyńskiego do Liceum im. Piusa X - Niższego Seminarium Duchownego we Włocławku.
W roku wojny polsko-bolszewickiej -1920 - Wyszyństó zdał egzamin dojrzałości. Po maturze mógł wstąpić do włocławskiego Wyższego Seminarium Duchownego. Wreszcie spełniła się pierwsza młodzieńcza miłość: będzie księdzem! Miał 19 lat. Nie przypuszczał, że te marzenia zespolą się po latach z cierpieniem, latami więzienia i udręki.

Warunki w seminarium były nad wyraz skromne, żeby nie powiedzieć - biedne. Po niedawno zakończonej wojnie brakowało żywności, środków sanitarnych, ubrań, a także podręczników. Budynek seminaryjny był niedogrzany, w pokojach zimno. W łóżkach brakowało sienników. Wielu alumnów zapadało z niedożywienia na różnego rodzaju choroby. Niektórzy mdleli podczas zajęć, zdarzały się nawet przypadki, że klerycy umierali z wycieńczenia.
Stan zdrowia Stefana Wyszyńskiego też nie był lepszy. Jak wspomina najbliższa rodzina, przyjechał kiedyś jako kleryk do domu z odmrożonymi i spuchniętymi rękami. Potem w seminarium zachorował na gruźlicę. Jego organizm był tak wyczerpany, że przełożeni zaczęli się w końcu zastanawiać, czy w ogóle jest sens dopuszczać takiego kleryka do święceń kapłańskich.
W czerwcu 1924 roku, tydzień przed planowanymi święceniami, trafił do szpitala. Zapadł na tyfus, do którego dołączyło zapalenie płuc. Prawdopodobnie tylko dzięki staraniom pielęgniarki - siostry zakonnej, która umieściła go w izolatce i objęła troskliwą opieką - uniknął śmierci.
Kiedy 29 czerwca koledzy z roku przyjmowali święcenia, Wyszyńskiego wśród nich nie było. Nie dawano mu zresztą w ogóle wielkich nadziei ani na wyzdrowienie, ani na kapłaństwo.

Uzdrowiony w Licheniu

Kiedy opuścił szpital, nadal był bardzo słaby. Teraz więc najważniejsze było ratowanie życia i zdrowia. Został wysłany przez władze seminaryjne na rekonwalescencję do małej wioski koło Konina, do Lichenia. Tutaj, w niewielkim kościółku, zetknął się ze słynącym łaskami obrazem Matki Bożej zwanej od nazwy miejscowości Matką Bożą Licheńską.
W Licheniu miody kleryk powoli dochodził do zdrowia i modlił się. Prosił Matkę Bożą, by mógł odprawić choć jedną w życiu Mszę świętą. Wtedy też, jak podają miejscowe kroniki, nastąpiło cudowne uzdrowienie Wyszyńskiego. Choroba ustąpiła.
Wyszyński ten sekret ujawnił po latach, już jako Prymas, mówiąc, że „jest z Matką Bożą Licheńską głęboko związany", i to Jej wstawiennictwu zawdzięcza swoje kapłaństwo. W dowód wdzięczności za okazaną łaskę złożył Matce Bożej dar. Ufundował licheńskiemu sanktuarium wielki dzwon (zgodnie z wolą Prymasa zostało to ujawnione dopiero po jego śmierci). Natomiast 15 sierpnia 1967 roku, w uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej, Prymas Wyszyński koronował w Licheniu cudowny obraz Maryi, nakładając na niego koronę papieża Pawła VI. Obrazowi nadał tytuł: „Maryja - Bolesna Królowa Polski". Podczas uroczystości koronacyjnej Wyszyński miał powiedzieć o Jej wizerunku, jednym z najmniejszych cudownych obrazów Matki Bożej na świecie, iż jest to obraz na trzecie tysiąclecie Polski.
Ciągnę nie swoimi siłami

Gdy młody Stefan Wyszyński odzyskał w Licheniu siły, droga do święceń wydawała się znów otwarta. Pełen nadziei powrócił do Włocławka. Ucieszył się, że uzyskał zgodę na „bycie księdzem".
Na 3 sierpnia 1924 roku wyznaczano mu datę święceń. Tuż przed uroczystością usłyszał od zakrystiana we włocławskiej katedrze: „Z takim zdrowiem to raczej chyba trzeba iść na cmentarz, a nie do święceń". Wyszyński zapamiętał te słowa. Często się do nich odwoływał.
Święcenia przyjął. W kaplicy Matki Bożej. Z rąk - jak on sam - ciężko chorego biskupa Wojciecha Owczarka. Prymas Wyszyński wspominał, że biskup ledwo się wtedy trzymał na nogach. „Ale i ja czułem się niewiele lepiej. Byłem tak słaby, że wygodniej mi było leżeć krzyżem na ziemi, niż stać. Podczas Litanii do Wszystkich Świętych, spoczywając na posadzce, lękałem się chwili, gdy trzeba będzie wstać. Czy zdołam się utrzymać na nogach? Taki był stan mojego zdrowia".

Po latach powie, że choć po ludzku wydawało się to niemożliwe, Pan Bóg pozwolił mu do tej pierwszej Mszy świętej dodać wiele innych. I że to On wyznaczył mu czas. „Od tamtej chwili czułem, że ciągnę nie swoimi siłami" - mówił.

Wyszyński i ks. Kornilowicz

Dzień po święceniach razem z młodszą siostrą Stanisławą ksiądz Stefan pojechał na Jasną Górę, by tam odprawić Mszę świętą prymicyjną. - Pojechałem z prymicją na Jasną Górę, aby mieć Matkę... Matkę, która już będzie zawsze - przyznał później.
Do pracy duszpasterskiej ksiądz Wyszyński został przydzielony dopiero jesienią, gdyż stan jego zdrowia nadal był kiepski i musiał odbyć kolejną kurację. W październiku został mianowany wikariuszem w katedrze włocławskiej i redaktorem diecezjalnego dziennika pt. „Słowo Kujawskie".
Władze kościelne szybko dostrzegły jego zdolności i talenty. Już w 1925 roku został wysłany na studia do Lublina. Tutaj na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim (nazwa ta pojawiła się oficjalnie w 1928 roku) na Wydziale Prawa Kanonicznego i sekcji społeczno-ekonomicznej studiował przez cztery lata, do roku 1929.
Tematyka społeczna była mu bliska. Wiedzę zdobywał u takich sław, jak ojciec prof. Jacek Woroniecki, prof. Ludwik Górski czy ks. Władysław Korniłowicz. Zwłaszcza temu ostatniemu zawdzięczał bardzo wiele. To on bowiem w dużej mierze wpłynął na ukształtowanie jego duchowej sylwetki i uwrażliwił młodego studenta na kwestie społeczne. On także został kierownikiem duchowym Wyszyńskiego, był dla niego wzorem i autorytetem.
Studia na KUL-u na dobre pogłębiły u Wyszyńskiego zainteresowanie nauką społeczną Kościoła oraz nauczaniem papieży. Z wielką pasją odnosił się do nauk socjologicznych, wiele uwagi poświęcał robotnikom, a także działalności Akcji Katolickiej, która stawiała sobie za cel rozwiązywanie kwestii społecznych. Te zagadnienia były mu bardzo bliskie, zwłaszcza że w odradzającym się po latach zaborów państwie polskim były aktualne i wymagały przełożenia na konkretne formy działania, także natury prawnej. Dodatkowo ks. Władysław Korniłowicz skierował jego zainteresowania na ideę reformy Kościoła od wewnątrz.

Pożytki z łażenia po lesie

Ukoronowaniem studiów księdza Wyszyńskiego w Lublinie była praca doktorska z zakresu prawa kanonicznego. Rozprawę „Prawa rodziny, Kościoła i państwa do szkoły" obronił w czerwcu 1929 roku.
Nowy doktor prawa kanonicznego mógł nareszcie trochę wypocząć. Wybrał się do lasu. Nieoczekiwanie spotkał tam odpoczywającego ks. Korniłowicza, który siedział nieruchomo pochylony na łące.
- Co ojciec robi? - zapytał zdziwiony Wyszyński.
- Czy ty pomyślałeś kiedy, jaki ten kwiatek jest piękny? - usłyszał. I zrozumiał wtedy: „Ja, świeżo upieczony doktor prawa kanonicznego, miałbym myśleć nad czymś takim? Ile podeptałem takich kwiatów, mój Boże... A on, biedaczek, klęczał, przyglądał się kwiatkowi i pytał: «Czy ty pomyślałeś?». Rzeczywiście, nie pomyślałem!".
Ale ten incydent zapamiętał. Nie był błahy. Uczył życia.
Po latach Prymas Wyszyński często wspominał, że ks. Korniłowicz zalecał człowiekowi wyprawę do lasu jako panaceum na zmęczenie. „Tak na głupiego. To znaczy nie z książką, nie ze słownikiem, nawet nie z różańcem. Mówił, że w tym łażeniu po zielonych łąkach i lasach jest coś przedziwnie kojącego, leczącego i odświeżającego".

Wkrótce po obronie doktoratu ksiądz Stefan Wyszyński otrzymał roczne stypendium naukowe. Odbył twórcze kształcące podróże do Austrii, Włoch, Francji, Belgii, Holandii i Niemiec. Miał okazję poznać ośrodki naukowe na Zachodzie, organizacje młodzieży katolickiej, Akcję Katolicką oraz zrzeszenia robotników. Interesowały go głównie doktryny i ruchy społeczne, a także problematyka świata robotniczego. Rozmowy, spotkania, doświadczenia zdobyte wtedy w Paryżu, Lovanium, Rzymie, Monachium i innych miastach zainspirowały Wyszyńskiego do napisania książki „Główne typy Akcji Katolickiej za granicą".

Bracie, jedź na wakacje!

Ksiądz doktor Stefan Wyszyński, z całym bagażem naukowych doświadczeń europejskich, w roku 1930 wrócił do Polski. Rozpoczął pracę duszpasterską przy bazylice katedralnej we Włocławku. Został wykładowcą nauk społecznych we włocławskim seminarium duchownym oraz redaktorem miesięcznika teologicznego „Ateneum Kapłańskie". Angażował się w wychowanie inteligencji katolickiej. W swoich wykładach odnosił się do panującego w Polsce kryzysu gospodarczego, bezrobocia i ogólnego zubożenia, odważnie krytykując zarówno kapitalizm na Zachodzie, jak i komunizm na Wschodzie. W obu systemach Wyszyński dostrzegał ich destrukcyjny wpływ na osobowość człowieka i zagrożenia płynące z instrumentalnego traktowania go. - Zarówno komunizm, jak i kapitalizm postrzegają człowieka jako przedmiot do wykorzystania - wyjaśniał.
Wykłady Wyszyńskiego gromadziły wielu słuchaczy. Cieszyły się zainteresowaniem i popularnością, nie wszyscy je jednak rozumieli, zwłaszcza robotnicy. Kiedyś jeden z nich zauważył z wyrzutem:
- Ksiądz profesor nam wytłumaczył, że komuna do cholery i kapitał do cholery.
A ty, robotniku, się powieś!
- Bracie, jedź na wakacje! - odpowiedział Wyszyński. - Po wakacjach przyjdź,
będziemy dalej szukali odpowiedzi. Przekonasz się, czy warto się wieszać, czy lepiej
jeszcze poczekać.
Po wakacjach ów robotnik słuchał kolejnych wykładów Wyszyńskiego, w których jak echo pobrzmiewało Norwidowskie „Praca jest po to, by się zmartwychwstało". I słowa o godności, jaka każdemu człowiekowi przysługuje w darze od Boga: „Trzeba pamiętać, że pracuje człowiek - czy na dnie kopalni, czy w stoczni, w hucie, czy gdziekolwiek: pracuje człowiek, Boży człowiek o wysokiej godności - pierwsza wartość podstawowa w Narodzie i w państwie".
W końcu ów robotnik przyznał: „Proszę księdza, dobrze, że się wtedy nie powiesiłem, bo dzisiaj wiem, że to, co ksiądz mówił, to była prawda!".

Ksiądz doktor Stefan Wyszyński coraz bardziej angażował się w sprawy robotników we Włocławku. Prowadził Chrześcijański Uniwersytet Robotniczy, pracował w Chrześcijańskich Związkach Zawodowych na rzecz poprawy warunków socjalnych w duchu sprawiedliwości społecznej.
Jego działalność naukowa i społecznikowska zostały zauważone. W 1938 roku kardynał August Hlond powołał go do Prymasowskiej Rady Społecznej.

Ksiądz na wojnie

Nadszedł wrzesień „roku pamiętnego" 1939: napaść Niemiec hitlerowskich na Polskę. Wojna dotknęła także księdza Wyszyńskiego. Widział żołnierzy przedzierających się na front, ale był także ze zwykłymi ludźmi. Kiedyś podszedł do rolnika siejącego w polu.
- Panie, samoloty pikują, wszyscy uciekają, a pan sieje?! - rzucił.
- Proszę księdza, gdybym zostawił to ziarno w spichlerzu, spaliłoby się od bomby, a gdy wrzucę je w ziemię, zawsze ktoś będzie jadł z niego chleb - odpowiedział rolnik.
Te słowa ksiądz Wyszyński zapamiętał jako cenną naukę. Cytował je w swoich kazaniach. „To jest obraz pracy kapłańskiej" - mawiał. Posłannictwo księdza każe zasiewać ziarno, bez pytań, kiedy ono wzejdzie. - „To Jego sprawa".
Wraz z początkiem okupacji niemieckiej zostało zamknięte włocławskie Wyższe Seminarium Duchowne. Ksiądz doktor Wyszyński, który znał język niemiecki, został wyznaczony do negocjacji z okupantem w sprawie otwarcia seminarium. Zgody nie uzyskał. W okupowanym kraju widoczne były natomiast coraz większe represje. Nie oszczędzały także polskiego duchowieństwa.
Kiedy stało się oczywiste, że księżom włocławskiego seminarium grożą aresztowania, decyzja rektora była oczywista: konieczna jest ucieczka. Ale Wyszyński nie chciał się jej podporządkować, mimo że był najbardziej narażony na zatrzymanie, gdyż przed wojną bardzo krytycznie pisał o nazizmie:
- Nie czas na ratowanie życia, kiedy Kościół jest w potrzebie - mówił.

Dopiero biskup Michał Kozal wymusił na młodym kapłanie, by opuścił Włocławek. Decyzja biskupa okazała się dla Wyszyńskiego zbawienna, bo wkrótce się okazało, że Niemcy poszukiwali... właśnie Wyszyńskiego i że chcieli go aresztować. Przeprowadzili nawet rewizję w jego mieszkaniu, szukając materiałów dotyczących przedwojennej patriotycznej działalności księdza w harcerstwie.
Konspirator

Tymczasem ksiądz Stefan udał się do Wrociszewa, gdzie mieszkał jego ojciec z macochą i siostrą. Tam ukrywał się do 1940 roku. Nie czuł się jednak bezpieczny. Tym bardziej gdy się dowiedział, że Niemcy aresztowali 44 profesorów i kleryków seminarium i że wśród aresztowanych był jego biskup Michał Kozal (zakończył życie w Dachau w 1943 roku, beatyfikowany w 1987 roku w Warszawie przez Jana Pawła II).
Wyszyński na razie się uratował, ale zdawał sobie sprawę, że jest poszukiwany. W 1940 roku wyjechał więc do Lasek, gdzie wraz z ks. Korniłowiczem pomagał siostrom franciszkankom prowadzić zakład dla ich podopiecznych - niewidomych. Wszyscy zostali wkrótce przesiedleni do majątku Zamoyskich w Kozłówce pod Lublinem. On sam, oficjalnie jako kapelan, zajął się nauczaniem, prowadził również wykłady z bliskiej sobie tematyki społecznej.
Odnawiająca się choroba płuc zmusiła go w 1941 roku do opuszczenia Kozłówki. Wyjechał na leczenie do Zakopanego. Tylko przypadek, który Wyszyński odczytał jako znak Boży, sprawił, że zatrzymany podczas łapanki przez gestapo został puszczony wolno. Hitlerowcy nieświadomi jego tożsamości pozwolili mu odejść, mimo iż jego nazwisko widniało na liście poszukiwanych.

W czerwcu 1942 roku znów pojechał do Lasek pod Warszawą, aby tam służyć pomocą siostrom franciszkankom oraz niewidomym. Obejmując kapelanie Zakładu dla Niewidomych w Laskach, rozpoczął działalność konspiracyjną - pod pseudonimem „siostra Cecylia".
Tam prowadził tajne komplety, wykładał katolicką naukę społeczną. Jego sposób mówienia - ujmujący i prosty zarazem, zyskał rozgłos, uznanie słuchaczy i szacunek.

Kapelan AK-owiec

Wojna nie pozwalała jednak o sobie zapomnieć. Do Lasek dodarła wieść, że dowódca Armii Krajowej gen. Tadeusz Bór-Komorowski zdecydował o podjęciu walki zbrojnej przeciwko Niemcom, l sierpnia 1944 roku rozpoczęło się Powstanie. Warszawa krwawiła. Z prawego brzegu Wisły patrzyły wojska sowieckie.
Do powstania ruszyła także młodzież z Lasek. Ksiądz Wyszyński dodawał im odwagi, błogosławił na drogę. A potem w kaplicy długo się modlił, leżąc krzyżem przed ołtarzem.
Sam, pod pseudonimem „Radwan", służył jako kapelan partyzantów okręgu kampinoskiego. Potem wspominał nieraz tę dramatyczną posługę: „Biegnąc z komżą i stulą do miejsca, w którym właśnie zakończyła się bitwa z oddziałami niemieckimi, natknąłem się na trzech rannych żołnierzy z wyszarpanymi wnętrznościami...". Albo: „Żołnierzy chowano na cmentarzu pod Izabelinem na górce, na piasku, bez trumny, bo już trumien nie było...".
Pełnił także funkcję kapelana szpitala powstańczego w Laskach, do którego zwożeni byli ranni. „Miałem dużo kontaktu z cierpieniem, niedolą i męką ludzką. Pamiętam operację bardzo dzielnego żołnierza, któremu trzeba było odjąć nogę. Powiedział, że zgodzi się, pod warunkiem że będę cały czas przy nim stał...".
Służył więc rannym, wspierał niespokojnych i przerażonych. Asystował przy operacjach, w czasie których modlił się, aby także sam mógł to wszystko wytrzymać. Śmiertelnie chorym oddawał ostatnią posługę kapłańską, namaszczał olejem krzyżma i rozgrzeszał. Żegnał bohatersko umierających powstańców.
Te doświadczenia wiele go nauczyły. Jak sam mówił, więcej niż uniwersytet. Głównie - prawdy o ludzkiej wielkości. Bo - jak pisał - „szacunku do człowieka nabywa się wtedy, gdy się go widzi w udręce". Ze czcią mówił też o heroicznych postawach, jakie u ludzi wyzwalały tamte trudne czasy. „Jesteśmy - mimo woli - pokoleniem bohaterów" - stwierdzał.

Rektor, proboszcz, spowiednik

Po upadku Powstania Warszawskiego w październiku 1944 roku ksiądz Stefan Wyszyński pozostał jeszcze przez jakiś czas w Laskach. Opuścił je dopiero po zakończeniu II wojny światowej.
W 1945 roku powrócił do Włocławka i od razu otrzymał nominację na rektora seminarium duchownego. Musiał je tworzyć właściwie od podstaw. Gmach był zniszczony, biblioteka spalona, profesorowie wywiezieni, niektórzy zamordowani. Nie było ani podręczników, ani co jeść. A na pierwszy rok zgłosiło się 30 alumnów.
Czasy były tak trudne, iż początkowo seminarium musiało szukać dla siebie schronienia. Znalazło je w Lubrańcu - miejscowości położonej ok. 30 km od Włocławka.
Ksiądz profesor Wyszyński, będąc rektorem seminarium i wykładowcą, pełnił jednocześnie obowiązki proboszcza dwóch parafii (diecezja włocławska w czasie wojny straciła 220 księży i wraz z chełmińską zaliczana jest do „diecezji męczenników", najbardziej poszkodowanych przez wojnę na obszarze Polski). W tym czasie pieszo przemierzał odległości nawet kilkunastu kilometrów, by w pobliskich kościołach odprawiać Msze święte i spowiadać. Potem jeździł końmi. Nie oszczędzał się. Żył intensywnie. Nad wyraz skromnie, żeby nie powiedzieć - ascetycznie.

Zyskał też uznanie jako spowiednik. Gdy siadał w konfesjonale, ustawiały się coraz dłuższe kolejki wiernych. W katedrze spowiadał najdłużej ze wszystkich, niekiedy do późna w nocy. Jak mówią ludzie, którzy się z nim spotkali, ksiądz Wyszyński miał w sobie coś, co sprawiało, iż lgnie się do niego i przed nim pragnie się otworzyć serce. Ksiądz z charyzmą. A na rekolekcje, które głosił we włocławskiej katedrze, schodzili się nie tylko wierni z miasta, przyjeżdżali też studenci oraz inteligencja z Warszawy i środowiska Lasek.
Jako rektor dbał przede wszystkim o swoje seminarium. Jesienią 1945 roku udało mu się je przenieść z Lubrańca do Włocławka. Tak wspominał początki: „Do południa - wykłady, a po południu ubieraliśmy się w fartuchy, braliśmy miotły, szczotki i zaczynaliśmy od strychów wszystko po kolei porządkować. Powoli seminarium zaczęło wchodzić w nowy etap życia".

Biskup na piechotę
Ale przyszła zmiana. 25 marca 1946 roku, w święto Zwiastowania Pańskiego, papież Pius XII mianował księdza Stefana Wyszyńskiego biskupem lubelskim.
Początkowo nie chciał tej nominacji. „Byłem tym mocno przestraszony. Czułem, że przerasta to moje siły" - wspominał po latach.
„Ojcu Świętemu się nie odmawia" - usłyszał od prymasa Hlonda. Wyraził zgodę.
Miał zaledwie 45 lat. Był jednym z najmłodszych biskupów w Episkopacie.
Nominacja stanowiła zaskoczenie również dla najbliższej rodziny księdza Wyszyńskiego. Jedna z sióstr, Julia, zapamiętała słowa brata z tego okresu: „Biskupstwo ma w sobie coś z krzyża. I dlatego Kościół wiesza biskupowi krzyż na ramiona. Na krzyżu trzeba umierać sobie, bez tego nie ma pełni kapłaństwa. Potrzeba mi waszej modlitwy, bym to czynił z radością. By uległość moja była radosna". W liście do ojca natomiast Wyszyński pisał: „Nie grozi mi, drogi Ojcze, ani próżność, ani duma, ani zarozumiałość, ani wyniosłość. Jestem przytłoczony poczuciem małości, ale potrzeba mi wiele modlitwy, by łaski wyjednane uzupełniły braki moje. Proszę, aby wszystkie Twoje modlitwy odtąd były na rachunek Twojego syna. Rola Twoja, Ojcze, leży w modlitwie za mnie".
Święcenia biskupie przyjął na Jasnej Górze. Datę wybrał znaczącą: 12 maja, święto Matki Bożej Łaskawej. Jako Prymas podkreślał później, że decydujące dla niego wydarzenia miały miejsce w dzień maryjny. To poczytywał sobie jako znak szczególnej opieki Matki Bożej.
Za hasło biskupie wybrał znaczące słowa Soli Deo - „Jedynemu (Samemu) Bogu".
Jeszcze w maju odbył się uroczysty ingres Stefana Wyszyńskiego do katedry lubelskiej. Nowy biskup od razu zaskoczył ludzi, gdy ponadkilometrową drogę do katedry przemierzał pieszo. Po drodze rozmawiał, pozdrawiał i błogosławił swoich nowych wiernych. Takiego ingresu Lublin jeszcze nie widział.
Po objęciu diecezji zaczął organizować jej życie, tworzyć nowe parafie, opracowywać plany budów i remontów. Wyświęcał nowych księży i posyłał ich do ludzi, uwrażliwiając na to, że kapłaństwo jest najpiękniejszą formą służenia zniszczonej Ojczyźnie. „Służąc wiernym, służymy Ojczyźnie" - mawiał. - „Państwo nie istnieje samo dla siebie. Jego rolą jest służenie ludziom". Dał się też poznać jako przyjaciel KUL-u, został zresztą Wielkim Kanclerzem uczelni.
Mieszkańcy Lublina szybko zaczęli mówić o Wyszyńskim: „nasz biskup". Ale nie mogli się nim cieszyć długo. Wkrótce musiał się przenieść do stolicy.

M. Kindziuk, Prymas Tysiąclecia, Warszawa 2011.

c.d.:
http://stefwysz.blogspot.com/2011/05/3-prymas-tysiaclecia-prymas-w-czasach.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz