Prymas Wyszyński i "postępowi katolicy"

Za dużo "maryjności" i "ludowości"

Na komunistach nie kończyła się lista krytyków Wielkiej Nowenny. Do ich grona zaliczali się również reprezentanci tzw. postępowych katolików, skupieni wokół "Tygodnika Powszechnego", miesięcznika "Znak" oraz powstałej w 1957 roku "Więzi". Drażniło ich odwoływanie się przez Prymasa Wyszyńskiego do katolicyzmu ludowego i kultu maryjnego. Jak wspominał po latach jeden z pisarzy należących wówczas do grona "postępowych katolików": "Nas, głupich inteligencików warszawskich, rozwijanie kultu maryjnego strasznie raziło" (Bohdan Cywiński).

Podobne obiekcje te same środowiska zgłaszały również przy okazji obchodów milenijnych w 1966 roku, twierdząc, że Prymas "poszedł w masowość", forsując przez to "mało pogłębiony katolicyzm". Z ich strony ks. kard. Wyszyński nie otrzymał wsparcia w szczególnie trudnych dla niego momentach, gdy był brutalnie atakowany z powodu listów biskupów polskich do niemieckich (1965 r.) czy z powodu samych obchodów milenijnych. Jednak i w tym przypadku "postępowi katolicy" musieli uznać swój błąd. Jeden z ich politycznych oraz intelektualnych liderów w okresie PRL, Stanisław Stomma związany ze "Znakiem" i "Tygodnikiem Powszechnym" oraz poseł koncesjonowanego przez komunistów (od 1957 roku) koła poselskiego "Znak" przyznawał po latach, że "cokolwiek się działo, to przeciwstawiając się Wyszyńskiemu, robiliśmy źle".

Czy Kościół może przetrzymać w izolacji od narodu?

Należy jednak zauważyć, że w tle tych sporów tkwiła fundamentalna różnica w ocenie strategii, jaką Kościół w Polsce ma przyjąć w obliczu zainstalowanej w Polsce przez Sowietów komunistycznej dyktatury. "Postępowcy" uważali, że ślad za tym, co napisał w 1946 roku w programowym artykule na łamach "Znaku" wspomniany Stanisław Stomma, że w tej sytuacji należy zrezygnować z "maksymalnych tendencji" i skupić się na "społecznym minimalizmie", czyli zrezygnować w obliczu komunistycznego zniewolenia z "urabiania na własną modłę dziedziny życia społecznego', a w zamian "cofnąć się na dalsze, zupełnie ostateczne pozycje". Według "postępowców", Kościół w Polsce rządzonej przez komunistów miał szansę przetrwać jedynie jako "Kościół cichej pracy".

Prymas Wyszyński prezentował zupełnie odmienny pogląd. Doskonale rozumiał, że na dłuższą metę katolicyzm odcięty od możliwości kształtowania więzów społecznych, od nasycania ich katolicką właśnie kulturą, nie będzie miał szans na przeżycie. Doskonale przecież pokazywał to przykład krajów zachodnioerupejskich narażonych na długotrwałą kampanię laicyzacyjną, gdzie ustawowy rozdział Kościoła od państwa szybko przerodził się w rozdział religii chrześcijańskiej od społeczeństwa i jego kultury.

Kościół nie mógł więc pozwolić sobie na "społeczny minimalizm", czyli rezygnację z obecności w społecznych strukturach. A za najważniejsze z nich uważał ks. kard. Wyszyński rodzinę i naród, bo "to są instytucje, to są organizmy żywe, mające swoją własną dynamikę i przejawy biologicznego bytowania. Poza nimi wszystkie inne formy bytowania, takie jak państwo, rząd, partia - mają wymiar instytucji. Naród i rodzina musza istnieć, a tamte instytucje mogą istnieć lub nie".

Takie stanowisko Prymasa Wyszyńskiego było odbierane w środowiskach "postępowych katolików" jako niebezpieczne ocieranie się o nacjonalizm albo wprost nawiązywanie do "syndromu endeckiego". Nieprzypadkowo więc właśnie do delegacji koła poselskiego "Znak" Prymas Tysiąclecia, odwołując się do tradycyjnej nauki o "ordo caritatis", czyli porządku miłości, powiedział pod koniec maja 1968 roku: "Działajcie w duchu zdrowego nacjonalizmu. Nie szowinizmu, ale właśnie zdrowego nacjonalizmu, to jest umiłowania narodu i służby jemu".

To Prymas miał rację

Inną płaszczyzną sporu między ks. kard. Wyszyńskim a "postępowcami" był sposób i tempo wprowadzania w Kościele w Polsce tzw. reform posoborowych. Stefan Kisielewski, związany z "Tygodnikiem Powszechnym" jako publicysta, ale odstający poglądami od redaktora Jerzego Turowicza odnośnie do oceny postępowania Prymasa wobec komunistów, zżymał się na to, że "Tygodnik inkryminuje kardynałowi zbyt wolne tempo wprowadzania reform postanowionych w czasie Vaticanum II, nie dostrzegając zupełnie, że naprawdę realnym problemem jest przetrwanie Kościoła w warunkach komunistycznej dyktatury. Autor "Dzienników" nie przebierał w słowach, gdy pisał o redaktorach i współpracownikach "Tygodnika Powszechnego": "Mają w głowie tylko... walkę z prymasem o reformę Kościoła, przy czym są tak rozżarci, że mówią o prymasie dosłownie ostatnimi słowami. [...] Ci idioci uważają się niemal za książąt Kościoła i nie mają teraz większych zmartwień, jak tylko owe reformy, które tycza się może świata zachodniego, ale nie nas, bo tutaj głupkowaty moloch komunizmu przytłacza wszystko, a wszelkie dyskusje soborowo-reformatorskie toczą się wobec marksistowskiej kliki, zainteresowanej w tym, aby katolicyzm był jak najmniej intensywny, jak najbardziej rozwodniony przez "liberalizację" (12 stycznia 1969).

Właściwą hierarchię potrzeb Kościoła w Polsce rządzonej przez komunistyczny reżim doskonale natomiast widział atakowany za "spowalnianie reform soborowych" Prymas Wyszyński. Odnosząc się pośrednio do tego zarzutu, pisał w 1970 roku w liście pasterskim: "Mamy swoją drogę w Kościele Chrystusowym do Boga i przystosowany do naszych potrzeb sposób wprowadzania prawdziwej, rzetelnej odnowy soborowej. Nie wszystko, co czyni młodzież za granicą, ma naśladować młodzież polska. [...] Nie wszystko również, co podejmują kapłani za granicą, nadaje się u nas do naśladowania".


Ksiądz kard. Wyszyński, doskonale zorientowany w sprawach Kościoła powszechnego, dobrze wiedział, że pospieszne, bez należytego formacyjnego przygotowania, wprowadzanie reform soborowych (zwłaszcza w zakresie liturgii) w szeregu krajów zachodnich zakończyło się zamieszaniem, niejednokrotnie zgorszeniem, a owoce były raczej opłakane (pustoszejące świątynie, znaczny spadek powołań). To, że do czegoś podobnego nie doszło w polskim Kościele, jest wielką zasługą Prymasa Tysiąclecia, który potrafił się oprzeć "zagorzałym liturgistom", dla których brak mszału w języku polskim będzie równoznaczny z "upadkiem całego Królestwa Bożego" - jak ironicznie określał żądania "postępowej" inteligencji katolickiej domagającej się szybkich reform. "Tymczasem - wyjaśniał Prymas - istota rzeczy nie na tym polega. Nie trzeba przestawiać ciężaru gatunkowego. Idzie o to, aby się ludzie modlili, aby się chcieli modlić, a zagadnieniem drugorzędnym jest, w jakim języku będą to czynić".

w: Nasz Dziennik nr 124/2017, s. 17.