BISKUP LUBELSKI
Pragnę podzielić się wspomnieniami z Lublina, z okresu, gdy biskupem ordynariuszem diecezji lubelskiej był ks. bp Stefan Wyszyński. Były to lata 1946-1948. Na początku roku 1949 Ksiądz Biskup opuścił Lublin i udał się do Gniezna i Warszawy jako Prymas Polski.
Poznałam Księdza Biskupa jako zaledwie kilkunastoletnia uczennica, ale dobrze pamiętam tamte przeżycia. Ponadto, jako rodowita lublinianka, tkwiłam mocno w swoim środowisku. Znałam reakcje i przeżycia moich koleżanek, znajomych, rodziny, co również wykorzystuję we wspomnieniach.
Na początek kilka słów o sytuacji i atmosferze panującej w tym czasie
w Lublinie.
Przed wojną w diecezji lubelskiej było 2 biskupów: bp Fulman — ordynariusz i bp Gorał — sufragan. W czasie wojny zostali oni aresztowani przez Niemców i wywiezieni. Aresztowanych było również wielu księży, liczni musieli się ukrywać. Kościoły niejednokrotnie niszczono, a nawet profanowano biciem i aresztowaniem w nich ludzi. Plebanie plądrowane były przez różnego rodzaju bandy.
Lubelszczyzna w czasie wojny to teren wielkich represji okupanta — wystarczy wymienić Zamojszczyznę czy obóz na Majdanku — to
również teren bardzo czynnej partyzantki, wielu akcji i bitew.
A potem teren frontu, zaś w okresie bepośrednio powojennym
— także walk bratobójczych. A więc ziemia zniszczona, umęczona,
niespokojna.
Po wojnie bp Fulman wrócił z internowania, ale wkrótce zmarł. Bp Gorał nie wrócił — zginął w obozie koncentracyjnym.
Umęczona diecezja oczekiwała wiec całym sercem Biskupa-Pasterza. Jego obecność była również konieczna dla poczucia stabilizacji, powrotu do normalnego życia i spokoju.
I wtedy rozeszła się wiadomość, że jest już mianowany biskup i wkrótce przybędzie do Lublina. Mówiono, że jest stosunkowo młody jak na ordynariusza i nie był przedtem nigdzie sufraganem ale że jest to człowiek wybitny, bardzo uczony, profesor.
Na ingres Księdza Biskupa w dniu 26 V 1946 roku Lublin przygotował się tak odświętnie i uroczyście, jak tylko było to możliwe. Był piękny, słoneczny dzień, niedziela. Na całej trasie, którą miał przebyć Ksiądz Biskup, a więc od KUL-u do katedry przez główną ulicę miasta, wszystkie domy i gmachy instytucji publicznych były najokazalej udekorowane. W pobliżu KUL-u, dokąd miał nadjechać, zgromadziły się tłumy.
Byłam i ja w poczcie sztandarowym naszej skoły. W tłumie nie mogłam zobaczyć Księdza Biskupa, ale słyszałam, jak witali go przedstawiciele społeczeństwa. Powitania były serdeczne, gorące. Zapamiętałam szczególnie przemówienia przedstawicieli młodzieży akadamickiej i szkolnej, wyrażającej udręki i tęsknotę młodego, dorastającego w tak trudnych warunkach pokolenia, które swoje nadzieje wiązało teraz z osobą Księdza Biskupa.
Ksiądz Biskup odpowiedział krótko, ale od razu wiedzielśmy, że nas rozumie.
Uformował się pochód. Poczty sztandarowe szkół, instytucji kościelnych i świeckich, przedstawiciele różnych organizacji, duchowieństwo, szkoły, wreszcie Ksiądz Biskup, a za nim reszta ludzi. Zresztą tłumy stały na całej trasie ingresu. Chyba cały Lublin wyległ wtedy na ulicę.
Poczty sztandarowe, między innymi i nasz, zostały ustawione na placu Katedralnym. Tam czekaliśmy na nadchodzącego Księdza Biskupa. Plac ten wypełniony po brzegi tak, że ponad głowami nie można było nic zobaczyć. Obawiałam się, że nie uda mi się ujrzeć Księdza Biskupa. Nadszedł jednak taki moment. Gdy Ksiądz Biskup wszedł na plac, wszyscy uklękli. A ja ze swoim nisko pochylonym sztandarem stałam i patrzyłam. Szedł pod baldachimem wysoki, prosty, jasny, w największym skupieniu, powoli, obracając się do wszystkich ludzi błogosławił ich dużym znakiem krzyża. Jakiś ksiądz obok powiedział: — Tak błogosławi bez przerwy, przez całą drogę.
Ogarnęło mnie wzruszenie i dziwne uczucie. Ten Człowiek naprawdę błogosławił. To nie jest tylko gest. On wierzy w to, co czyni. Na twarzy miał powagę, skupienie, głębokie przejęcie. Odnosiłam wrażenie, że patrzy dosłownie na każdego i to tak do dna. A więc to człowiek autentyczny, wierzący i już nam bliski. Naprawdę taki, na jakiego czekaliśmy.
Wracałyśmy do szkoły pełne radości, a ciężki sztandar wydawał mi się lekki jak piórko.
A jaki był nastrój w tym dniu w Lublinie?
Był to chyba pierwszy po wojnie dzień tak powszechnej, prawdziwej radości. Po okresie okupacyjnego osierocenia mieliśmy wreszcie Biskupa i Ojca.
I tak Ksiądz Biskup wszedł od razu w otwarte drzwi i serca diecezji. Został zaaprobowany, przyjęty z miłością i zaufaniem. A potem życie potwierdzało pierwsze odczucia. Więź rosła.
Ksiądz Biskup ujął pewną ręką ster władzy kościelnej i zaczęła się codzienna, mozolna praca. Mieliśmy jej świadomość.
Wkrótce po ingresie, w dniu Zielonych Świąt odbyło się w katedrze pierwsze po latach bierzmowanie kilku tysięcy ludzi dorosłych, a w przeddzień — młodzieży szkolnej w kościele SS. Wizytek. Pamiętam kościół wypełniony po brzegi. Staliśmy w miejscu, w szeregu wzdłuż kościoła, a Ksiądz Biskup podchodził do nas. Wreszcie zbliża się i do mnie. Pyta — odpowiadam. I nagle — czuję uderzenie w policzek tak mocne, że aż zabolało. Zdumiona patrzę na koleżanki. One też są zaskoczone. Nie myślałyśmy, że to tak ma być. Po zakończeniu ceremonii krótkie kazanie, a w nim wyjaśnienie:
— Uderzenie w policzek to nie symboliczny gest, to prawdziwy
„policzek". Takie policzki i zniewagi mamy znosić dla Chrystusa.
I znów autentyzm! Nie forma, nie gest, nie symbol, ale ujawnienie prawdy, zawartej w sakramencie.
Nam, młodym ludziom, potrzebny był właśnie taki autentyczny człowiek. Znaliśmy i widzieliśmy już w życiu różne postawy i zachowania, gdy głoszone zasady rozmijały się z praktyką życia. Patrzyliśmy więc uważnie na naszego Księdza Biskupa, który „sprawdzał się" i to na każdym kroku, ku naszej radości i umocnieniu.
Nie trzeba chyba przypominać, jak trudny był ten powojenny okres, jak wiele pracy czekało na Ksiądza Biskupa. Trzeba było uporządkować organizację kościelną w diecezji, odbudować katedrę, seminarium duchowne i inne kościoły, odpowiednio ustawić pracę księży, odrodzić życie religijne, sakramentalne. A przecież była bieda, ludzie umęczeni, księża zdziesiątkowani, brak środków materialnych, zniszczone przez wojnę nie tylko kościoły i plebanie, ale nieraz całe wsie. A jeszcze w tym czasie na terenie Lubelszczyzny w wielu miejscowościach toczyły się walki, lała się krew. Zdarzało się, że silne oddziały leśne panowały nad całymi powiatami.
Odpowiedzialność w takich warunkach spadła na barki wątłego i chorowitego w młodości — jak słyszeliśmy — Księdza Biskupa. A tym czasem byliśmy świadkami jego ogromnej pracy. Zaczął odbudowywać, nieraz od podstaw, i zaprowadzać ład. Docierał wszędzie. Wiedzieliśmy o jego wyjazdach do odległych miejscowości na pograniczu, wśród lasów, na terenach zagrożonych i niespokojnych.
Opowiadano, że kiedyś miejscowy starosta powiedział:
— Do tej miejscowości proszę nie jechać, bo nie jestem w stanie
zapewnić Ksiądzu Biskupowi bezpieczeństwa.
— To niech Pan Starosta ze mną jedzie. Ja Panu zapewnię
bezpieczeństwo — odpowiedział Ksiądz Biskup.
Mógł tak powiedzieć, bo był przecież u siebie, jechał do swoich, do powierzonych sobie — jak mówił — dzieci Bożych, by razem z nimi przeżywać dramatyzm tamtych dni. A chłopi z lubelskich wsi rozumieli to dobrze i mówili do niego: „Ojcze Biskupie".
Przedstawiciele inteligencji przychodzili w niedzielę najczęściej do kościoła Kapucynów i Wizytek na Mszę świętą o godz. 12. Ksiądz Biskup wpadał na te nabożeństwa nagle i niespodziewanie i mówił kazania, zwykle krótkie, ale bardzo mocne. Jak wicher poruszały do głębi uśpione nieraz, zadowolone z siebie sumienia. W kościele była cisza jak makiem zasiał, ludzie słuchali, nieraz ze spuszczonymi głowami. Ale słowa, choć nieraz surowe, nie powodowały sprzeciwów. Były prawdziwe i krzepiące. Zapadały w serce, zmuszały do refleksji i rewizji życia. Wyczuwało się, że płyną troski, z kochającego serca. Pamiętam te wspaniałe kazania. Słuchałam ich w przylegającym do naszej szkoły kościele Wizytek.
Do kościoła na Dziesiątej, w robotniczej dzielnicy Lublina, Ksiądz Biskup przyjeżdżał zwykle w godzinach wieczornych. Kościół i plac były wypełnione po brzegi. Przychodzili ludzie umęczeni pracą. Słuchali katolickiej nauki społecznej o godności człowieka i jego prawach, o pracy ludzkiej. Chłonęli słowa, których tak bardzo potrzebowali. Spotkania te przeciągały się do późna, ludzie nie mieli ochoty rozchodzić się. Ksiądz Biskup też nie chciał się z nimi rozstawać. Powiedział kiedyś:
— Robotnicy, sprawy robotników to mój nałóg. — Ludzie to czuli. W tym czasie utworzony został na KUL-u Instytut Wyższej Wiedzy Religijnej, gdzie Ksiądz Biskup miał wykłady z socjologii. Mogła na nie również uczęszczać młodzież wyższych klas szkół średnich, chodziłam i ja z grupką koleżanek. Ksiądz Biskup wykładał katolicką naukę społeczną w oparciu o Ewangelię i encykliki społeczne. Było to dla nas nowe odczytywanie Ewangelii. W ustach Ksiądza Biskupa Ewangelia stawała się żywa, a płynące z niej wskazania konkretne i aktualne na każdy czas.
Pamiętam, że pewnego zimowego dnia Ksiądz Biskup przyszedł na wykład bardzo zaziębiony, ledwie mówił. Po wykładzie ksiądz rektor Słomkowski wyjaśnił sprawę mniej więcej tak:
— No właśnie, spodziewałem się, że tak będzie. Tyle razy prosiłem Księdza Biskupa, żeby przyjeżdżał na KUL jakimś środkiem lokomocji, ale Ksiądz Biskup chodzi piechotą. Idzie przez główną, najruchliwszą ulicę miasta, a że wszyscy mieszkańcy Lublina go znają, więc się kłaniają, a często i podchodzą, choć na moment. Ksiądz Biskup oczywiście również się kłania, zdejmuje kapelusz, rozmawia, a więc praktycznie przez cały czas idzie z odkrytą głową. Gdy jest deszcz lub mróz, wtedy zaziębienie gotowe...
A może Ksiądz Biskup specjalnie odbywał tę drogę pieszo? Może
właśnie chciał spotykać ludzi, lepiej poznawać ich życie, problemy, potrzeby?
I tu nasuwa mi się inne wspomnienie z wczesnych lat dziecinnych. Przed wojną jako małe dziecko zobaczyłam kiedyś przez okno jadący ulicą wspaniały powóz. Wtedy moja mama powiedziała:
— To jedzie ksiądz biskup.
Ta kareta pozostała moim jedynym skojarzeniem z osobą biskupa sprzed wojny. Oczywiście, trudno oceniać, czy porównywać. Inne były wtedy czasy, inne potrzeby, inne możliwości. Ale jednak jakże odmienny był styl naszego powojennego Biskupa, który w skromnym płaszczu przemierzał pieszo ulice wchodąc, nieraz dosłownie, w nasze trudne życie.
Ksiądz Biskup przychodził czasami do naszej szkoły SS. Urszulanek z okazji dużych uroczystości. Ich najważniejszym punktem było przemówienie Księdza Biskupa. Słowa proste, ale zapadające w głąb duszy, wprowadzające ład w myśli i uczucia, ustawiające hierarchie wartości. Ksiądz Biskup nawiązywał zwykle do przeczytanego fragmentu Ewangelii, a stosowane często przez niego przenośnie czy analogie były zawsze czytelne i ułatwiały zapamiętanie treści.
Na terenie klasztoru naszych sióstr Ksiądz Biskup miał również spotkania z przełożonymi zakonów żeńskich. Była to nowa forma pracy, jakich wiele — jak mówiono — Ksiądz Biskup wprowadził w diecezji. W tym czasie nam, uczennicom — mimo surowego zakazu — udawało się nieraz, niby przypadkiem, znaleźć na drodze Księdza Biskupa. A Ksiądz Biskup nie tylko się nie gniewał, ale zatrzymywał się i rozmawiał z nami. Z każdą zamienił kilka słów, i to nie zdawkowych, ale pełnych zainteresowania i troski, które zapadały w serce. Traktował nas i nasze sprawy poważnie. Chyba zapamiętał naszą klasę, bo po maturze każda z nas otrzymała jego książkę pt. „Duch pracy ludzkiej".
W rocznicę ingresu zostałyśmy z koleżanką wydelegowane ze szkoły z życzeniami do Księdza Biskupa. Miałyśmy ułożony tekst, który wykułyśmy na pamięć. Tekst był ogromnie uroczysty, wzniosły, pełen górnolotnych zwrotów. Przyszłyśmy do biskupiego domu ze ściśniętym gardłem i ogromną tremą. Pilnujący porządku audiencji p. Janek uspokajała nas:
— Niech się panienki nie boją. Ksiądz Biskup jest bardzo dobry i na pewno wszystko się uda.
Wreszcie nasza kolej. Z duszą na ramieniu — wchodzimy.
Wyobrażałyśmy sobie, że zobaczymy piękny salon ze wspaniałymi meblami i obrazami, rzeźbami i złoceniami. Tymczasem — bardzo skromny gabinet. Zza biurka podnosi się Ksiądz Biskup. Jest w czarnej sutannie, bez żadnych oznak biskupich, jedynie z krzyżem na piersi. Uśmiechając się podchdzi do nas i wyciąga ręce. W tym momencie zorientowałyśmy się, że nasze napuszone, barokowe przemówienie zupełnie nią pasuje do tej pełnej prostoty atmosfery. Co robić?
Koleżanka zaczęła szybko recytować, a ja na wszelki wypadek zamknęłam oczy, żeby nie zapomnieć swoich kilku wyuczonych zdań. Wreszcie kołczana skończyła. Chwila ciszy, a potem słowa Księdza Biskupa:
— No, skończyłaś wreszcie, gaduło? — zdumiona otworzyłam oczy
i ujrzałam szczerze ubawioną twarz Księdza Biskupa. Wybuchnęłyśmy
śmiechem. Strach i trema gdzieś przepadły. Moje przemówienie okazało
się zupełnie zbyteczne. Zaczęła się zwykła, serdeczna rozmowa o naszych
sprawach, nauce, planach na przyszłość. Do dziś pamiętam słowa
Księdza Biskupa na temat moich planów życiowych, a potem wielki
krzyż błogosławieństwa.
Wyfrunęłyśmy z domu biskupiego lekkie i radosne. A w szkole nie chciano nam wierzyć, że taki przebieg miała audiencja.
Gdy po niespełna trzech latach nasz Ksiądz Biskup został Prymasem Polski, my, mieszkańcy Lublina, mieliśmy — można powiedzieć — uczucia mieszane. Z jednej strony było nam ogromnie żal, że go tracimy. Był naszym Ojcem. Ale równocześnie byliśmy dumni, że właśnie nasz Ksiądz Biskup został Prymasem. I byliśmy przekonani, że jest to decyzja słuszna, że Ksiądz Biskup swoją wielkością przerasta wymiary diecezji. Z żalem, ale i z poczuciem słuszności oddawaliśmy go całej Polsce.
W dniu pożegnania z Lublinem pogoda była smutna. Z oczu też gęsto padały łzy. Widzę młodego mężczyznę unoszącego do góry kilkuletniego synka i słyszę jego słowa:
— Patrz i zapamiętaj na całe życie. To wielki Człowiek! I wielki Polak!
Obecnie w licznych kościołach diecezji lubelskiej odczytujemy znaki
działalności księdza biskupa Wyszyńskiego. Owoce, jakie przyniosła ona w duszach ludzkich — zna Bóg.
Na odbudowanej katedrze lubelskiej czytamy — widoczne z daleka — wyryte w kamieniu słowa jego zawołania biskupiego: „SOLI DEO!".
Ulica prowadząca od katedry do seminarium duchownego została nazwana imieniem Księdza Kardynała Wyszyńskiego. Słyszałam, że uchwała w tej sprawie zapadła na posiedzeniu władz miasta — jednogłośnie.
A na dziedzińcu Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego stoi pomnik wzorowany na znanym zdjęciu — uścisku Papieża Jana Pawła II z Prymasem Tysiąclecia. Według mnie jest to dzieło tak piękne w swej formie artystycznej, a jednocześnie tak wymowne i pełne treści, że nie wiadomo, czy stać i podziwiać, czy uklęknąć i modlić się.
Myślę, że jedno i drugie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz