Ksiądz kanonik Jerzy Baszkiewicz - ksiądz diecezji warszawskiej, kapelan AK i Powstania, później proboszcz katedry warszawskiej.

Powstańczy kapelan Armii Krajowej

Może najpierw kilka słów o sobie. Otóż w 1942 roku w listopadzie otrzymałem nominacje na wikariusza do Wawrzyszewa. Dzisiaj to prawie centrum Warszawy, przedtem — mała wioska.
Zdziwiłem się, kiedy w parę miesięcy po tej nominacji otrzymałem od księdza profesora Wyszyńskiego zaproszenie do Lasek, abym został spowiednikiem dzieci ociemniałych. Ksiądz Profesor prosił, żebym spowiadał je raz w tygodniu. Trochę nie było mi to na rękę, ale zgodziłem się. Zacząłem jeździć z Wawrzyszewa do Lasek. Od czasu do czasu czekał na mnie ksiądz profesor Wyszyński, żeby powiedzieć kilka zachęcających słów, zapytać, jak się czuję itp. Na tym kończyły się nasze spotkania.
Przyszedł rok 1944, bodajże luty. Dostałem wtedy papiery z Okręgu Wileńskiego, gdzie należałem do AK. Powierzono mi misję naczelnego kapelana okręgu lasów kampinowskich. Miałem zorganizować całe duszpasterstwo bojowe i lecznicze, głównie szpitalne, a więc pierwszą i drugą linię bojową i szpitalną.
Nie było wielu księży w okolicy. Zacząłem więc ich obchodzić. Poszedłem też do księdza profesora Wyszyńskiego, którego nie można było pominąć. Oznajmiłem mu:
— Księże Profesorze, przychodzę z dość trudną misją. To jest dobra
wola, propozycja, a nie konieczność. Jestem wybrany kapelanem
Puszczy Kampinowskiej i mam zorganizować służbę duszpasterską. Czy
Ksiądz Profesor mógłby wziąć udział w tej akcji?
— Jestem do dyspozycji — odrzekł bez wahania Ksiądz Profesor.
Pozostała teraz jeszcze kwestia: pierwsza czy druga linia, czy też
sanitariat. Ksiądz Profesor stanął jakby na baczność i powiedział:
— Księże Kapelanie, jestem do dyspozycji.
— Wobec tego, Księże Profesorze, na pierwszą linię — odpowiedziałem.
Ksiądz profesor Wyszyński był autentycznym członkiem Armii Krajowej. Sam przyjmowałem od niego przysięgę i zlecałem zadania do wykonania.
Czy był Ksiądz Profesor w akcji bojowej? Przyznam się szczerze, że to moja wina, ale nie był. Może dlatego, że miałem do dyspozycji jeszcze pięciu innych kapelanów. To mi zupełnie wystarczało na pierwszej linii. Po drugie, ksiądz profesor Wyszyński był już nieco starszy i żal mi go było, żeby leżał na ziemi, bo nieraz akcje bojowe trwały 48 godzin i trzeba było leżeć na ziemi. Zostawiłem go u sióstr zakonnych. To jest dla mnie tajemnicą, dlaczego siostry miały za kapelana Księdza Profesora. Moją zasługą jest jedynie to, że nie był potrzebny w tamtej chwili na pierwszej linii. Gdyby był potrzebny, na pewno bym go wziął do bezpośredniego udziału w walkach. Ksiądz Profesor miał nawet w swoim pokoju węzełek najpotrzebniejszych rzeczy, które zabierało się na wypadek nagłej akcji bojowej.
Był zrównoważony, chociaż siostry nieraz drżały ze strachu. Ponieważ byłem naczelnym kapelanem okręgu lasów kampinowskich, a równocześnie kapelanem kawalerii, musiałem być w Laskach dosyć często. Tam mieliśmy dwa pułki kawalerii. Wtedy też spotykałem się z moim kapelanem. Zawsze z naszych żołnierzy brałem sobie 5-ciu czy 6-ciu z niezłą bronią i podjeżdżaliśmy późnym wieczorem do Lasek. Siostry, gdy nas zobaczyły, drżały ze strachu, ale nic nie mówiły. Ja pukałem w okno Księdza Profesora. „Radwan III" — pseudonim powstańczy ks. prof. Wyszyńskiego — zawsze wychodził ze spokojem i godnością. Rozmawialiśmy czasami pół godziny, czasami nieco dłużej. Stale były jakieś sprawy do omówienia, np. dostarczenie lekarstw, bandaży, często pieniędzy. Ksiądz Profesor zawsze cieszył się z mego przyjazdu. Nieraz dostarczaliśmy pieniądze, przeznaczone na leki dla rannych.

Trzeba przyznać, że Laski stały na bardzo wysokim poziomie, jeśli chodzi o opiekę nad rannymi żołnierzami. Siostry czyniły, co mogły. Walczyły o życie żołnierzy, chociaż były ciągle pod obstrzałem Niemców.
Wreszcie przyszedł bardzo trudny moment, kiedy nas otoczyły dwie dywizje czołgów i samoloty niemieckie. Musieliśmy zwijać swój obóz i przedzierać się w Góry Świętokrzyskie. Ostatni bój stoczyłem pod Jaktorowem. Ale to już nie dotyczy Księdza Profesora.
Po ustaleniu się frontu między Niemcami a wojskami nacierającymi po stronie warszawskiej trwała jeszcze wojna. W Skierniewicach, Łowiczu, Sochaczewie i okolicznych wsiach Niemcy robili łapanki. Ludzi zabierano do kopania rowów, organizowano obozy pracy. W niedługim czasie było 10 takich obozów. Wprawdzie ich więźniowie mieli takie same prawa jak każdy żołnierz, ale nie mieli dostatecznego ubrania itp. I tutaj Ksiądz Profesor dawał mi dyspozycje odnośnie zwolnień niektórych więźniów. Równocześnie pewne osoby trzeba było tam wprowadzić, żeby była równowaga. Zadanie było dość trudne. Chodziło o to, żeby zgadzała się liczba. Trzeba było jednak wymieniać ludzi, zwłaszcza młode dziewczęta.

Ja codziennie byłem w trzech obozach. Ponieważ kapelani wojskowi mieli wielkie przywileje kanoniczne, między innymi możność rozgrzeszenia ze wszystkich grzechów, mogłem prowadzić pracę duszpasterską. Była to akcja Bożej sprawy, którą kierował ksiądz Profesor.
Po wyzwoleniu, ponieważ nie miałem już w Laskach nic do roboty, wróciłem do pracy w wawrzyszewskim kościele. Któregoś dnia przychodzi do Księdza Profesora łącznik z wiadomością, że jestem ścigany i poszukiwany przez NKWD. Przyszli już do Lasek. Muszę uważać.
Późnym wieczorem spotkałem się z Księdzem Profesorem. Dał mi list polecający. W nocy odprawiłem Mszę świętą i udałem się w drogę. Ksiądz Profesor odprowadzając mnie wyjaśnił mi pewne rzeczy. Z jego polecenia udałem się do Włocławka. Tam przez następny rok pracowałem w jednej parafii.
We Włocławku znów zawisło nad nami niebezpieczeństwo. Okazało się, że na nas dwóch wydany został wyrok śmierci. Na szczęście nie doszło do wykonania.
W późniejszych czasach utrzymywaliśmy jeszcze ze sobą kontakt, ale spotykaliśmy się rzadziej, zwłaszcza, gdy poszedł do Lublina jako biskup. Potem znowu spotkaliśmy się w Warszawie. Przez długie lata pracowałem bardzo blisko niego. Nigdy jednak naszej znajomości z czasów wojny nie wykorzystałem do prywatnych celów.

Padło pytanie, czy Ksiądz Prymas miał jakieś odznaczenia bojowe. Oświadczam, że nie miał, bo nie chciał mieć. Londyn chciał dać „Virtuti Militari". Dowództwo Armii Krajowej chciało dać Krzyż Walecznych. Jednak nie przyjął nic. Podkreślam to bardzo stanowczo. Ani londyńskiego „Virtuti", ani AK-owskiego Krzyża Walecznych.

2 komentarze:

  1. Czy można prosić o źródło tego tekstu?

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy29.7.21

    Ten blog ma już 10 czy jedenaście lat. Naprawdę nie pamiętam skąd to wziąłem, ale najprawdopodobniej z książki, gdzie są umieszczone też inne świadectwa, i one są też na blogu. Może pod którymś z nich będzie podane źródło...

    OdpowiedzUsuń