Teresa od Dzieciątka Jezus

Na przełomie XIX i XX wieku, Pan Bóg dał światu małe dziewczątko, które mając lat 12, 13, 14 postanowiło zamęczyć się dla miłości Bożej. Wyobrażało sobie, że najłatwiej to zrobić w Karmelu. Poszło więc do Karmelu i tam się zadręczało. Ciekawa rzecz, Teresa natrafiła tam na duszę myśleniem sobie „pokrewną” - Marie de Gonzague. Zaczęły do spółki ćwiczyć „małą Teresę” i na gwałt robić z niej świętą. Marie de Gonzague nie zdołała się przekonać, że nie tędy droga, ale Teresa poznała, co jest najważniejsze. Zrozumiała, że trzeba porzucić cały aparat doskonalenia, dobry dla tych, którzy z niedźwiedziami wodzili się za bary, a swoje rany leczyli ich sadłem, ale nie jest to właściwe dla ludzi współczesnych. Może nadawać się dla różnych „Jagienek”, które ongiś żyły, ale dla ludzi XX wieku asceza musi być zupełnie inna, bo nasze winy i słabości nie polegają na nadmiarze i obfitości wszelkiego dobra materialnego, ale na pewnym usposobieniu psychicznym.

Trzeba więc teraz uderzyć w inną strunę. Może nas oburzać książka: „Mała święta Teresa” Maxence Van der Meerscha. Możemy gniewać się na autora, że chce zdjąć z Teresy całą szminkę i ckliwość „piękniusich” dziewczątek wyrzucić do lamusa. Ale musimy zrozumieć, że on chce pokazać zdecydowane rysy Teresy: jej długi nos, energiczną brodę, pociągłe policzki, wewnętrzną twardość i nieustępliwość - wobec siebie.

Gdy małej świętej wydawało się, że trzeba użyć „twardych” środków, zrozumiała, że najwięcej miłuje ten, kto się najbardziej poddaje, kto w sobie zwycięża siebie. Nie idzie więc o dręczenie ciała - chociaż cierpienie fizyczne także na nią przyszło - ale o małe zwycięstwa nad sobą nad tym, co się w nas dzieje, nad usposobieniami, myślami, porywami. Nie muszą one być złe, mogą być nawet najszlachetniejsze. Ale i w tych najszlachetniejszych pragnieniach człowiek musi wyzwalać się zsiebie.Św. Teresa przekonała się, że najtrudniej wyzwolić się z osobistych upodobań, wyobrażeń i dążeń, a „zamienić się w słuch” wobec Pana Boga. Idzie o tę całkowitą „niewiedzę”, o zrozumienie ostateczne, że „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli...” (J 20,29).

Gdy Teresa była jeszcze małą dziewczynką i ciężko chorowała, widziała koło swego łóżka uśmiechającą się Matkę Bożą. Gdy była zakonnicą kończącą życie, przy jej łóżku postawiono ten sam posąg Matki Bożej. Na pytanie, co widzisz? Odpowiedziała: posąg, tylko posąg, nic więcej! Trzeba umieć zaufać dokońca:„Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli...” (J 20,29). Dopiero, gdy zdawało się wszystkim, że umarła, gdy już nie widziała, chociaż gromniczną świecą migali jej przed oczyma, naraz otworzyła oczy na chwilę i ponad posągiem Matki Bożej zobaczyła Coś, do czego się uśmiechnęła... Ale już nikomu nie powiedziała, co zobaczyła... Tego nie wie nikt, nawet najbardziej dociekliwi biografowie.

Aby świat zrozumiał, że nie najważniejsze są rzeczy zewnętrzne, jej przyjaciółki zakonne w wielkiej złości spaliły wszystko, co po Niej zostało, nawet stare pantofle, wiele razy reperowane. Potem płakały, że tylu cudownych relikwii już nie ma. A byłyby! Pan Bóg w ten sposób pokazał, że nie jest najważniejsze to, co po człowieku zostaje, choćby miało być narzędziem uświęcenia innych. Nie to jest ważne! Ważne jest to, co dokonało się w duszy, wielkie zwycięstwo człowieka, który zaufał Bogu właśnie wtedy, gdy nic już nie widział...

Cudowne było młodzieńcze życie Teresy, pełne entuzjazmu. Przecież to była mała „królewna”. Litera „T” na niebie - dla Niej! Śnieg - też dla Niej! Ale to była młodość, młodość! Koniec był cichuchny. Na spalonych wargach gorączka strasznej choroby, samotność i cisza... Zniszczone ciało, poodparzane boki, rany - przecież nawet usiąść nie mogła. Ale nie to było najważniejsze, tylko zwycięstwo w małym, w czymś niesłychanie małym - nad sobą!

Miłość na co dzień, cz. I, Rzym 1971, s. 210 - 212.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz