Tuż przed Wielkanocą 2010 r. Marysia i Kacper Halscy
dzieci mieli już odchowane. Marysia wracała na pól etatu do pracy. Piąte
dziecko? O nie, Panie Boże. Nie teraz.
Wielka Sobota, liturgia Wigilii Paschalnej. Ktoś czytał
fragment o Abrahamie, który ofiarował Bogu syna. A potem pieśń o poddaniu woli
Bożej. Marysia dotknęła brzucha. I przestała się bać.
Koniec grudnia. W sylwestra trzeba było szybko jechać do
szpitala. Kilka partych i jest: piękny! Dziesięć punktów w skali Apgar dostał.
Jerzy Jan we własnej osobie. Jerzy, bo urodził się w roku beatyfikacji ks.
Jerzego. Jan, bo kończył się rok św. Jana Marii Vianneya.
Szybko Jurka ochrzcili. Ojcem chrzestnym został
przyjaciel rodziców, lekarz, z lekarskiej rodziny. Matką chrzestną – koleżanka
Marysi. Pogodna, pomocna, mądra. Mama Antka, który kilka lat wcześniej umarł na
raka.
- Jerzy Janie, ja ciebie chrzczę… - powiedział ksiądz. A
potem zapytał rodziców: - Czy jesteście gotowi całkowicie poświęcić Jurka Panu
Bogu? – Przytaknęli. Jeszcze nie wiedzieli, co mówią.
Jurek rósł. A wraz z nim, w trzy miesiące, urosła mu i
głowa. Marysi, matce doświadczonej, te czaszkowe wymiary nie dawały spokoju.
Lekarze machali ręką: nie wszystkie dzieci są przecież takie same. Mieli rację.
Gdy narrator świadkiem się staje
18 marca 2011 r. Piątkowy wieczór. Narrator pamięta, bo
pierwszy raz od wielu lat stał przypadkiem tuż przy grobie bł. Jerzego. SMS od
Marysi: Jerzy ma guza w mózgu. Prosimy o modlitwę za wstawiennictwem jego
patrona. W poniedziałek operacja. Szanse niewielkie”.
Trzy dni później Jureczek leżał na stole operacyjnym.
Lekarze nie dawali mu większych szans. Ale w sanktuarium bł. Jerzego szturm do
nieba szedł w czasie Mszy porannej, popołudniowej. Na każdej Mszy byli
przyjaciele, rodzina, bliscy i dalecy. Lekarze guza wyjęli. – Ogromny – mówili.
Zniszczył większość mózgu. Nawet jeśli mały przeżyje…
Rodzicielska opowieść
- Nie byłam w stanie pojechać i zobaczyć go po operacji.
Nie chciałam widzieć mojego dziecka tak cierpiącego, bez połowy czaszki, z
rurkami, aparaturą – mówi Marysia. – Nie wiem, jak to wszystko byśmy przeżyli,
gdyby nie rodzina i przyjaciele. Ojciec chrzestny, lekarz, dawał wsparcie
merytoryczne: mówił, co robić, gdzie jechać, o co pytać. Matka chrzestna
przechodziła kiedyś podobną drogę. Wiedziała, czym są cierpienia dziecka, walka
i bezradność. Modliły się za nas setki osób. Wspierano nas też materialnie: w
pewnym momencie oboje nie pracowaliśmy. Gdy choruje dziecko, wszystko się
zmienia. Codziennie inna zaprzyjaźniona rodzina przywoziła obiad. Do tej pory
nie wiem, jak ktoś to zorganizował.
A lekarze wciąż przypominali: Jerzy nie ma szans. – Choć
ja wiedziałem, że będzie dobrze – mówi Kacper, który od początku gadał na lewo
i prawo, że Jurek da radę.
Ale i Marysia, choć miewała chwile załamania, kiedyś na
jakimś placu zabaw, gdy obie z narratorem biegały za kilkulatkami, przekonywała
i pocieszała: - Zobaczysz, jeszcze o nim historię napiszemy. Bo Jurek był już
po chemii i kilku operacjach odbarczania główki, w której gromadziły się płyny.
W końcu też został wypisany ze szpitala do domu. Do hospicjum domowego, bo
lekarze orzekli: głowę opanował glejak 4. stopnia. Bez szans.
Jest wieczór. Ciemno i cicho. Początek czerwca 2012 r.
Jurek posapuje przez sen w drugim pokoju.
Wszyscy święci Jurka
Ale wróćmy do balu świętych. Tańczył nad Jurkiem i tańczy
ich cały zastęp. Przede wszystkim bł. Jerzy Popiełuszko, który od początku
życia Jurka wielokrotnie przypominał o sobie. A to okazywało się, że kapelan
szpitalny zajmujący się Jurkiem, mieszka w pokoju, który wiele lat temu
zajmował błogosławiony. A to w czasie najtrudniejszym do Centrum Zdrowia
Dziecka, gdzie leżał Jurek, przyjechały relikwie błogosławionego… Jan Maria
Vianney też czuwał. I patron z bierzmowania – patriarcha Izzak (mały był
bierzmowany przed pierwszą operacją). I bł. Jan Paweł II Jurka samego nie
zostawił: bo 1 maja 2011 r. mały cierpiał wyjątkowo. Dzień po beatyfikacji
papieża lekarze po raz czwarty zoperowali Jurkowi główkę.
I tylko któregoś dnia do Marysi mocno dotarły takie mniej
więcej słowa: „Modlicie się do dwóch wielkich błogosławionych: Jerzego i Jana
Pawła, których wychował sługa Boży. Módlcie się i do Wychowawcy”. Pojechali
więc do warszawskiej katedry św. Jana. Przy grobie Prymasa Tysiąclecia oddali
Bogu i Jerzyka, i czas, który mu pozostał. A tego samego dnia wieczorem
Halskich odwiedził przyjaciel. Historyk i biograf kard. Stefana Wyszyńskiego.
Przywiózł piuskę kardynalską. Na pooraną bliznami, dużą główkę „bez szans”
rodzice nałożyli „czerwone błogosławieństwo”.
Czas hospicjum domowego to czas lęków, bólu, głębokiej
śpiączki. Żeby tylko tak nie cierpiał… I czas czerwcowego listu, który Jerzyk
rękami rodziców wysyła do przyjaciół. Fragment: „Jestem bardzo szczęśliwy wśród
rodzinnego gwaru. Słucham muzyki klasycznej i gry na flecie mojej siostry
Madzi. Cały dzień spędzam w wózku na dworze z babcią. Korzystam z życia. Mój
brat Karol będzie piłkarzem i czeka na mnie, by mieć, z kim trenować. Póki co
jestem tylko kibicem. Kto zgadnie, jakiego klubu? Moja trzecia siostra, Tunia,
jest bardzo wesoła, ale nie wiem, dlaczego nie pozwalają nam bawić się sam na
sam. Myślę, że dwulatek mógłby się mną zaopiekować, przecież umie chodzić i
tańczyć… Dziękuję Wam wszystkim za modlitwy, rysunki, za pomoc dla mojej
rodziny. Niedługo rozjedziecie się na wakacje. Nie wiem, czy będę czekał do
września, nie wiem, co będzie jutro… Wiadomo, że z nieba będę mógł więcej pomóc
i być bliżej Was, no chyba że czas na beatyfikację kardynała Wyszyńskiego…”.
Paliatyw macha łapką
Domowe hospicjum. Jest sierpień 2011 r. Rodzice i
najstarsza siostra Magda jadą na Jasną Górę. Tuż przed wyjazdem Jurkowe ciemię
nagle się zapada. Widać dziwną pulsację.
Po powrocie… - Jurek żył! Miał się stosunkowo dobrze –
wspominają Marysia i Kacper. – Uparliśmy się na tomograf. Okazało się, że głowa
Jurka powiększa się nie od guza, a od nadmiaru płynów. Zastawka, którą miał, po
prostu się zapchała. Posłali preparat pobrany podczas pierwszej operacji do
kliniki w USA. Wyniki przyszły w październiku. Jurkowy guz to tzw. guz DIG, o
niskim stopniu złośliwości. Wypisali Jurka z hospicjum.
Jurek miał nie wiedzieć i nie słyszeć (w pewnym momencie
rzeczywiście tak było). Przecież rak zrobił spustoszenie na trzy czwarte
główki.
Poranek u Halskich. Starsze dzieciaki w wyjściowej
bieganinie. Zaraz szkoła i przedszkole. A Jurek wszystko widzi, słyszy.
Gaworzy. Pięknie nawet główkę trzyma. Jak tak dalej pójdzie, może kiedyś zatańczy.
- Najbardziej bałam się chorego dziecka. Teraz najbardziej
cieszę się, że Bóg nam je dał – mówi Marysia. A jakie są rokowania? Lekarze
mówią o małym: „paliatyw”. Nie rokuje. I że wszystko, co potrafi, jak się
rozwija, rehabilituje, cofnie się. Rodzice wiedza swoje: tylko Bóg wie.
A poświęcony „paliatyw” Jurek patrzy na narratora.
Uśmiecha się białym zębem. I robi „pa, pa”.
W: Gość Niedzielny, 10 czerwca 2012 r., nr 23 rok LXXXIX.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz