HISTORIA WSPÓLNIE PISANA - O PRZYJAŹNI KAROLA WOJTYŁY I STEFANA WYSZYŃSKIEGO

Ekscelencjo, Księże Biskupie, Czcigodni Duchowni! Dro­dzy Państwo!

Bardzo dziękuję za tak ciepłe wprowadzenie ze strony księdza dr. Andrzeja Jędrzejewskiego. Tak ważne wydarzenie, jakim jest kolejny Tydzień Społeczny w Radomiu, tym razem poświęcony osobie Prymasa Tysiąclecia, jest dla mnie zobowią­zujące i stanowi wielki zaszczyt. To, że swoim wykładem rozpo­czynam ten Tydzień Społeczny o tak ważnej tematyce, jest dla mnie bardzo znaczące.


Relacja łącząca dwóch największych Polaków w XX wieku. Jeden o drugim powiedział, że jest Prymasem Tysiąclecia.
O Janie Pawle II, nie ulega to wątpliwości, jako naród zawsze będziemy myśleć nie tylko w kontekście tego, jaką funkcję w Kościele sprawował, ale też i o ogromnym autorytecie, jaki zdobył na świecie. On jest tym prawdziwym, autentycznym obliczem polskości. Nie tym obliczem, które rysują przed nami malkontenci, widzący wyłącznie to, co w nas jest słabe, to, co w nas jest może nie do końca dopracowane. Śmiem twierdzić, że w obliczu bł. Jana Pawła II jesteśmy także po części i my, i o tym powinniśmy pamiętać.
       Osobiście najbardziej utkwiły mi w pamięci obrazy z pierwszej papieskiej pielgrzymki do Polski w 1979 roku. Pry­mas kard. Stefan Wyszyński, wówczas w podeszłym wieku i bardzo zmęczony pracą, od 30 lat głowa Kościoła w Polsce, stojący na czele episkopatu, ale także interrex, bo kardynał Stefan Wyszyński w polskiej historii był może ostatnim owym interrexem. Ostatnim, jak pamiętamy, po wszystkich drama­tycznych wydarzeniach, jakie rozegrały się pod okupacją nie­miecka i sowiecką. Po tym wszystkim, co wydarzyło się z pań­stwem i narodem polskim, takie wyraziste przywództwo, zwłasz­cza wobec zagłady elit, jaka się dokonała w czasie II Wojny Światowej, było przez naród niezwykle pożądane. I oto Kościół, i oto biskup, później kardynał, prymas. Choć jego zasadniczym powołaniem jest ewangelizowanie, prowadzenie do Ojca, musi wziąć na siebie ciężar i depozyt kogoś, kto staje się dla tego Narodu, miotanego sprzecznościami, pogrążonego w chaosie, jasnym drogowskazem. A to nie było łatwe, zwłaszcza w tych pierwszych powojennych latach. I ten prymas, mocno zaawan­sowany w latach, stojący obok niedawnego przecież kolegi z episkopatu, znacznie młodszego od siebie, niedawnego kar­dynała i metropolity krakowskiego, a teraz od 1978 roku już papieża Jana Pawła II, wyraźnie promienieje radością. Można powiedzieć, że w niektórych sytuacjach jest zupełnie inny niż ten prymas Wyszyński, którego znają Polacy z przeróżnych publicznych i ważnych wydarzeń. Gdzieś znika jego postawa pewnego dystansu, którą musiał przyjąć w ówczesnej rzeczywi­stości będąc hierarchą, interrexem. On jest uśmiechnięty, daje się ponieść i entuzjazmowi tłumu z jednej strony, i tym bezpo­średnim gestom, jakie papież okazuje wszystkim, którzy chcą się z nim spotkać.


Była taka sytuacja w Gnieźnie dotycząca prymasa, zauważona zwłaszcza przez tych, którzy uważnie śledzili wów­czas poczynania duchownych i Kościoła. Sytuacja ze spotkania z młodzieżą, kiedy papież jest wyraźnie swobodny, a prymas stojący przy nim także zrzuca z siebie sztywność, jakiej wymaga urząd, który piastuje. I to wówczas ci nieprzychylni Kościołowi oceniają, że w ten sposób próbowali, papież i prymas, schle­biać gustom młodzieży, że to zachowanie było w istocie mało ważne. Oni nic nie rozumieli z tego, co faktycznie czuło tych dwóch ludzi, ale także nie rozumieli nic z tego, czym w istocie jest hierarchia wobec tych zgromadzonych.


I znowu, cofając się trzydzieści lat, przedziwna zbież­ność. W 1948 roku biskup lubelski Stefan Wyszyński zostaje po śmierci Augusta Hlonda, kardynała i prymasa Polski, powo­łany na stolicę gnieźnieńską i obejmuje tytuł prymasa Polski. W tymże samym roku wraca do kraju młody, bo zaledwie z nie­spełna dwuletnim stażem, kapłan, którego książę Adam Stefan Sapieha, kardynał metropolita krakowski, wysłał na studia do Rzymu. Wysłał go tam po to, by uczył się Rzymu, w tym uczył się tego, czym jest Kościół powszechny, czym jest ten Kościół, który nie tylko mieści się w polskiej parafii, znanej Wojtyle dosko­nale ze swojej młodości czy z lat studiów, ale czym jest Kościół w ogóle. Aby poznał, że to jest coś ponad narodami, parafiami, że to jest coś znacznie większego. A więc Karol Wojtyła uczył się Rzymu, a w całej tej historii towarzyszył mu jeszcze niewyświęcony wówczas, ale młody słuchacz seminarium arcybiskupiego w Krakowie ksiądz Stanisław Starowieyski. Karol Wojtyła miał się nim opiekować i pilnować, żeby ten się pilnie uczył i doszedł do kapłaństwa oraz dalszego rozwoju duchowego. Można tak przekornie sobie pomyśleć, że książę kardynał Sapieha myślał już wtedy o swojej przyszłej sukcesji i o księdzu Stanisławie Starowieyskim, który jako arystokrata z pochodzenia mógłby być kiedyś metropolitą krakowskim. Ale powinien mieć do pomocy kogoś bardzo wartościowego, a za takiego uważał księdza Wojtyłę.


Tutaj Pan Bóg przedziwnie, powiedziałbym, posłużył się reżimem, który wówczas zadomawiał się w Polsce. Kiedy oby­dwaj wyjechali do Rzymu, Zofia Starowieyska-Bursztynowa, znana publicystka „Tygodnika Powszechnego", matka księdza Stanisława Starowieyskiego, słała listy do księcia kardynała Sapiehy, że ksiądz Wojtyła to tego Stasia dręczy, bo musi go dodatkowo uczyć, i pilnuje, żeby na wykłady chodził, a prze­cież on powinien świata troszeczkę poznać. Otóż kiedy ksiądz Stanisław kończy studia rzymskie, okazuje się, że komuniści nie pozwalają mu na powrót do kraju. To obcy klasowo element z arystokratycznym pochodzeniem. Ale pozwolenie dostaje Karol Wojtyła. Jego powrót do kraju w 1948 roku zbiega się z objęciem prymasostwa przez Stefana Wyszyńskiego. Można powiedzieć, że książę kardynał Adam Sapieha nie mylił się w swoich rachubach, bo w istocie, ksiądz Karol Wojtyła dokład­nie dziesięć lat po swoim powrocie z Rzymu i z tych europejskich podróży, które przy okazji odbył, zostaje biskupem pomocni­czym w Krakowie. Jest wrzesień 1958 roku.


A temu towarzyszy kolejna anegdotka, opisana przez dwóch watykanistów, Marco Politiego i Carla Bemsteina. Jest to scena, jaka rzekomo miała się rozegrać pomiędzy księdzem Wojtyła a prymasem Polski właśnie wtedy, latem 1958 roku, kiedy Karol Wojtyła spędzał wakacje na spływie kajakowym na Mazurach razem ze swoimi najbliższymi, których otaczał dusz­pasterską troską, ale i osobistą przyjaźnią. Bo przecież nazywał ich rodzinką, udzielał im ślubów, chrzcił ich dzieci, właściwie był z nimi całe życie, nawet, gdy był już znany jako Jan Paweł II. Oni żyją do dzisiaj i dla nich to jest najdonioślejsze, można powiedzieć, doświadczenie w życiu. Otóż jak wszyscy wiemy z biografii, z przeróżnych opowieści, w jednym z postojów na trasie tego spływu kajakowego ksiądz Wojtyła dostaje telegram, że ma się stawić pilnie w Pałacu Prymasowskim w Warszawie. Więc oczywiście przyjechał do Warszawy, nocował u zaprzyjaź­nionych sióstr. Co ciekawe, okazało się, że najprawdopodob­niej domyślał się, o co chodzi. Całą noc spędził na modlitwie w kaplicy i poszedł do Pałacu Prymasowskiego. Marco Politi i Carl Bemstein tak oto opisują tę sytuację: „Prymas Wyszyński siedział jak zwykle zdystansowany. Wchodzi młody ksiądz, którego właściwie on nie znał. I prymas Wyszyński mówi: «Tu przyszło biskupstwo, proszę księdza, z Watykanu. Proszę je przeczytać i daje księdzu 15 minut. Tu jest obok moja kaplica. 15 minut, ja nie mam więcej czasu i chyba Pan Bóg też nie ma więcej czasu na zastanowienie się» ". A ks. Karol Wojtyła, spoj­rzawszy na prymasa, zapytał tylko: „Gdzie mam podpisać?". Wrócił do Krakowa. Arcybiskup Baziak był szczególnym orę­downikiem tego biskupstwa. A dlaczego? Ks. arcybiskup Baziak bowiem, objąwszy po śmierci księcia kard. Sapiehy archidiece­zję krakowską, jako wcześniejszy arcybiskup Lwowa nie zrzekł się nigdy tytułu arcybiskupa metropolii lwowskiej. Arcybiskup Baziak podczas swojego kierowania archidiecezją krakowską napotkał na bardzo poważny problem, problem Nowej Huty. Problem budowy świątyni w tym miejscu. Nowe miasto będące wyłącznie środowiskiem klasy robotniczej, budowane było obok kombinatu w niezwykle dramatycznych okolicznościach To była bardzo żyzna ziemia, z niej wyrzucano chłopów od wieku tam gospodarujących i budowano, ściągając ludzi z całej Polski. Społeczność, z socjologicznego punktu widzenia sytuacji, była niezwykle trudna. Ta trudna społeczność adaptowała się do nowych warunków. Władze postawiły sobie za cel zasadniczy nie dopuścić do tego, by tam wszedł Kościół, bo to miało być miasto socjalistyczne. To miało być miasto, które ukształtuje zupełnie nowy gatunek człowieka. To miało być miasto, które w zagroże­niu globalistycznyrn zbudowane jest na planie pięcioramiennej gwiazdy. Tam przecież nie było miejsca na świątynię. Prymas Wyszyński z kolei zdawał sobie sprawę tego, czym jest ekspe­ryment nowohucki, bo to był eksperyment, co on znaczy dla przyszłości Polski, dla świadomości Polaków. Co mogły tak bar­dzo brutalne zabiegi przynieść społeczności wyrwanej ze swoich korzeni i kształtowanej na nowo w myśl marksizmu, leninizmu i wszystkich tych wynaturzeń, które niósł za sobą totalitaryzm komunistyczny w XX wieku? Ksiądz prymas ze szczególną tro­ską patrzył na tę konieczność wejścia Kościoła nie tylko w sensie budynku, ale wejścia Kościoła w życie tej społeczności. Ksiądz prymas zresztą, kiedy wreszcie władze zgodziły się na budowę, a było to w 1956 roku w czasie tak zwanej odwilży, wraca na swój urząd po trzyletnim uwięzieniu. Komuniści, izolując kar­dynała Wyszyńskiego na trzy lata, dali mu możliwość trzylet­nich rekolekcji, takich bardzo głębokich i osobistych.


Ślady tego mamy w zapiskach i we wszelkich wspomnie­niach właśnie z tamtego okresu. Te trzy lata to był czas, kiedy i ksiądz kardynał Wyszyński, ale i polski episkopat, polski Kościół musiał zrozumieć jedno, że to, co stało się w Polsce po wojnie, ta zupełnie nowa jakość polityczna, a także społeczna, to nie jest przejściowe zjawisko, ale to coś, co będzie trwać być może bardzo długo. Nikt nie był w stanie wówczas przewidzieć jak długo. Trzeba było zatem trzyletnich refleksji, by móc pytać, jak ma funkcjonować Kościół w tej nowej rzeczywistości, jacy ludzie będą potrzebni Kościołowi, jacy ludzie będą potrzebni Panu Bogu do tego, żeby Kościół w Polsce prowadzić w tych szczególnych warunkach. I kiedy przychodzi zgoda na budowę kościoła w Nowej Hucie, prymas wraca na swój Kościół. Wraca i od razu interesuje się bardzo mocno dalszymi losami budowy tego kościoła, ale można powiedzieć, że gdzieś tam czuje wyrzuty. Mówi arcybiskupowi Baziakowi, że ta sprawa została zanie­chana, że ona nie toczy się we właściwym tempie. I wtedy wła­śnie, w 1958 roku, ksiądz arcybiskup Eugeniusz Baziak decy­duje się, by na swojego sufragana mianować młodego, bo zale­dwie trzydziestoośmioletniego duchownego z doświadczeniem duszpasterskim w pracy zwłaszcza z inteligencją, ale przede wszystkim z doświadczeniem akademickim, bo wtedy już był znanym wykładowcą filozofii w seminariach duchownych i na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Arcybiskup Baziak mówi wprost, co zresztą skrupulatnie odnotowuje aparat bezpieczeń­stwa: „Dlatego powołuję młodego Karola Wojtyłę na swojego biskupa pomocniczego, bo ten zna komunizm, bo zna dobrze problematykę społeczną i taki kapłan jest mi potrzebny, właśnie ze względu na nową kulturę". Skąd znał Karol Wojtyła proble­matykę społeczną, robotniczą i wielkoprzemysłową? Skąd znał komunizm? Znamiennym okazał się jego pobyt w Rzymie i w Europie. Będąc w Rzymie jako student Angelicum, pomagał jednocześnie proboszczowi jednej z miejscowych parafii. Dzisiaj jest to prawie centrum miasta, a wtedy były to peryferia Rzymu, można powiedzieć slumsy. Były to dzielnice zamieszkałe przez robotników wielkoprzemysłowych. Tutaj miał pierwszą okazję zetknąć się z ludźmi ciężkiej fizycznej pracy, z ludźmi pracują­cymi w przemyśle, z ludźmi, którzy często tej pracy poszukiwali. Druga fenomenalna okazja nadarza się w czasie jego podróży po Francji, po Belgii, po krajach Zachodniej Europy, w czasie któ­rej spotyka francuskiego kapłana. Świadom, jakie niebezpie­czeństwa grożą klasie robotniczej w tej rzeczywistości powojen­nej , świadom aktywności komunistów we Francji i we Włoszech, świadom tego, co nazywają dzisiaj eurokomunizmem, tworzy, początkowo traktowane przez innych z rezerwą, Apostolstwo Ruchu Księży Robotników, czyli księży, którzy mają nie czekać, aż robotnicy przyjdą do ich parafii i świątyń, tylko nawet zdjąć sutannę i stanąć pośród nich przy tokarce czy przy innej maszy­nie po to, by czuwać nad nimi, żeby oni nie odeszli od Kościoła, żeby nie odeszli od Boga. I wydaje się, że Karol Wojtyła był zafa­scynowany tym sposobem duszpasterstwa i świetnie to zreali­zował w Nowej Hucie. Bo On przecież pierwszy jako biskup, jako ksiądz przychodzi do tych ludzi na plac przeznaczony do budowy kościoła. Przychodzi tam po to, by odprawić pasterkę, odprawić mszę świętą czy przewodniczyć różnym liturgiom, nieraz pod gołym niebem. I On jest z nimi cały czas, jest z tą do niedawna jeszcze bardzo rozchwianą społecznością, która musiała w tym momencie zamieniać się w coś zupełnie innego, zamieniać się w pewne zainteresowanie tym członkiem. Mówiąc o Nowej Hucie mam na myśli przecież ówczesne środowiska wielkoprzemy­słowe w Polsce. Ale Karol Wojtyła kojarzył się przede wszystkim jako opiekun środowisk akademickich, jako opiekun młodej inteligencji, jako mentor środowiska „Tygodnika Powszech­nego" czy „Znaku", a więc tych środowisk, które w czasie już trwającego Soboru Watykańskiego II chciały bardzo mocno dys­kutować o tym, na ile pozytywna postawa prymasa jest zbieżna z duchem soboru. Bo prymas postawił jeszcze na jedną rzecz. I tu znowu do Ekscelencji i do Duchowieństwa zwracam się z prośbą o wyrozumiałość, jeżeli powiem może coś nazbyt frywolnego. Otóż prymas w tych trzyletnich rekolekcjach dosko­nale zrozumiał, że ma tę konieczność, tę powinność dźwigania ciężaru interrexa, ale w takim razie, kto królem? Jedyne, co mogło mu przyjść do głowy, to, że Polacy króla nie mają, ale mają Królową, którą koronował przed wiekami jeszcze Jan Kazi­mierz we Lwowie. Mają swoją Królową! Na tym oparł się cały zamysł prymasa dotyczący obchodów tysiąclecia chrztu Polski i dziewięcioletniej nowenny przygotowującej do tego, co można powiedzieć z całą odpowiedzialnością, było chyba jednym z naj­ważniejszych wydarzeń w historii Polski w XX wieku. A powiem zaraz dlaczego. Otóż prymas myślał, że skoro jest Królowa i ma swoją stolicę na Jasnej Górze, do której od wieków Polacy przy­chodzą, to należy związać z nią naród, ale sytuacja w Polsce była trudna. Doskonała okazja do tego, by pokazać, że koncep­cją rozwoju człowieka nie jest koncepcja rewolucyjna, nie jest przechodzenie od kryzysu, który wyzwala w człowieku kolejne moce twórcze do następnego kryzysu (tak chcieli widzieć to marksiści i tak też do dziś niektórzy głoszą). Prymas patrzył na to inaczej: naród ewoluuje, wyrasta ze swoich korzeni, te korze­nie to oczywiście 966 rok - chrzest. Teraz nadchodzi moment świętowania tysiąclecia tego wydarzenia. Jest to okazja do tego, by na nowo odbudować w świadomości tego narodu przeświad­czenie i poczucie tej tożsamości, tych korzeni i skoncentrować go wokół swej Królowej. I wtedy, skoro nie da się ściągnąć trzy­dziestu kilku milionów Polaków na Jasną Górę, Królowa musi iść do nich. Tak będzie przychodzić do każdej diecezji, do każdej parafii, do każdego domu. To był pomysł prymasa, który, jak się okazuje,  był pomysłem znakomitym.  Zanim komuniści się zorientowali, co to znaczy i jakie to przyniesie owoce, było już za późno. Jedyne, co mogli zrobić, to aresztować Matkę Boską i trzykrotnie Ją aresztowali, to znaczy wizerunek, kopię wize­runku. Aresztowali i osadzili w celi aresztanckiej, dosłownie, na chwilę. Później zawieźli na Jasną Górę. Ich bezradność była wielka. A przy okazji w jakiejś mierze złożyli w ten sposób wyzna­nie wiary, mam takie wrażenie, bojąc się wizerunku, który tra­fiał do każdego Polaka. Wtedy pojawia się ksiądz Karol Wojtyła, jeszcze arcybiskup Karol Wojtyła. To jemu przypisuje się ten pomysł. To do niego podobne. Był człowiekiem o niezwykłym poczuciu humoru i dystansie do tego wszystkiego: „Aresztowali Matkę Boską? Trudno. To będą jeździć puste ramy po Polsce". Wierzcie mi Państwo, że jak ogląda się zdjęcia czy te jeszcze bar­dzo marnej jakości filmy z kolejnych etapów peregrynacji Kopii Obrazu Jasnogórskiego, to największe wrażenie robią nie uro­czystości przed wizerunkiem, tylko te puste ramy z zapaloną w nich świecą. Pomysł, że się tak wyrażę, na przywrócenie narodowi świadomości znakomity. Ale samo przywrócenie świadomości to jeszcze mało. Ten naród, jak już powiedziałem wcześniej, był narodem przetrąconym, miał przetrącony kręgosłup. Wojna praktycznie rzecz biorąc pozbawiła go elit, kształtowanych przez wieki. Elit, które niosły depozyt polskości, które stawały się pewnym modelem myślenia o Ojczyźnie, o Bogu, o Kościele, o rodzinie. To wszystko uległo załamaniu. Trzeba było te elity po prostu odbudować. To niezwykle intensywnie robili z kolei komuniści, bo przecież masowe kształcenie, dawanie możliwo­ści wszystkim, jak to podkreślano, zdobycia wykształcenia. To nie było nic innego, poza oczywiście wszelkimi pozytywami z tego płynącymi, bo oświata sama w sobie jest rzeczą niezwykle pożyteczną, to nie było nic innego, jak próba ukształtowania wiernych sobie elit. Wmawiano im, że całe ich wykształcenie, cały ich dorobek życiowy zawdzięczają tylko temu, że jest wła­dza ludowa w Polsce. Karol Wojtyła patrzył na ten problem ina­czej. Owszem, oni zdobywają wykształcenie, ale uczelnie, szkoły pozbawiono religii w 1960 roku definitywnie i ostatecznie. Uczel­nie znacznie wcześniej, bo z Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydział Teologiczny, najstarszy wydział tegoż Uniwersytetu, usunięto w 1954 roku. A więc ta oświata, obiektywnie dobra, jest pozbawiona czegoś niesłychanie istotnego, to znaczy wiedzy opartej o formację duchową. A więc formacja intelektualna nie idzie w parze z formacją duchową. I to także jest dostrzeżone przez komunistów, którzy patrzą na to z najwyższym niepoko­jem. Oskarżają Wojtyłę wręcz o to, że jest to jakaś próba odbu­dowywania środowisk politycznych, katolickich w Polsce, które miałyby kiedyś w przyszłości przejąć władzę. Celem Jego pracy było także ukształtowanie nowych elit, nazwijmy rzecz po imie­niu, nowych elit, wykształconych, ale też uformowanych po chrześcijańsku. Zapewne uważał, że takie elity mogły zastąpić te, które w czasie wojny oddały życie, zostały zgładzone w łagrach syberyjskich albo w nazistowskich obozach zagłady.


W 1967 roku dochodzi do wydarzenia, które, jak się zdaje, jest w pewnym sensie bez precedensu. Zaledwie trzy lata po objęciu katedry wawelskiej przez arcybiskupa Karola Wojtyłę dostaje on na konsystorzu od Ojca Świętego Pawła VI kapelusz kardynalski. Młody kardynał w wieku 47 lat to nawet w dzisiej­szych czasach nie jest rzecz nazbyt częsta, a wtedy, w latach 60-rych, niezwykle rzadka. Można powiedzieć, że trzy lata wcze­śniej nominacja arcybiskupia też przebiegła zadziwiająco. Karol Wojtyła został nominowany po śmierci arcybiskupa Baziaka i dostał zgodę władz państwowych, bo, niestety, takie były ówczesne uwarunkowania, że trzeba było to uzgadniać z wła­dzami państwowymi. W praktyce odbywało się to następująco, że przedstawiano ówczesnemu premierowi Cyrankiewiczowi trzy kandydatury. Prymas Wyszyński w 1963 roku takie trzy kandydatury przedstawia: ks. Jerzego Stroby, ks. Jerzego Federowicza i ks. Karola Wojtyły. I zakłada, że żaden z nich nie ma najmniejszych szans. Chce zyskać na czasie. I co więcej, nie myli się, bo w październiku 1963 roku wydział administracyjny KC PZPR, który zajmował się walką z Kościołem, wydaje opinię o wszystkich kandydatach, w tym o Karolu Wojtyłę i ta opinia jest bezlitosna. I ona nie ma nic wspólnego z tym, co powtarzał choćby Stanisław Stomma mówiący: „Kliszko, wy sobie zgłaszaj­cie kolejne kandydatury, a my czekamy na Wojtyłę". Bo miało się w tym kryć takie oto stwierdzenie, że Wojtyła jest jednak do przyjęcia dla komunistów, że jest skłonny do kompromisów. Wcześniej rzeczywiście pewne takie gesty wykazał w stosunku do lokalnych władz krakowskich, że jest filozofem, poetą, inte­lektualistą, a więc być może nieco oderwanym od rzeczywisto­ści i będzie łatwo z nim rozmawiać. Wojtyła jednak, jak wynika z opinii aparatczyków partyjnych, był już wtedy postrzegany jako znakomity organizator. Będąc wikariuszem generalnym czy jeszcze sufraganem archidiecezji krakowskiej, faktycznie kieruje diecezją od kilku lat. Zreorganizował kurię, ułożył sto­sunki z domami zakonnymi na terenie archidiecezji. Podsumo­wana jest ta opinia takim zdaniem: „Jest bardzo niebezpiecz­nym przeciwnikiem ideowym". Tak pisze o arcybiskupie Wojtyłę ówczesny aparat partyjny. Mimo tego, w grudniu Cyrankiewicz zgadza się na nominację kardynalską Wojtyły na metropolitę krakowskiego.


Trzy lata po objęciu, a stało się to przecież w marcu 1964 roku, przez arcybiskupa Wojtyłę katedry wawelskiej dostaje nominację kardynalską. Rusza cała machina domysłów, co kryje się za tą nominacją. Nie było bowiem tajemnicą, że pry­mas Wyszyński nie był specjalnym entuzjastą tego, żeby w pol­skim episkopacie był drugi kardynał. To bynajmniej nie dla­tego, że bał się konkurencji lub był zazdrosny o swoją pozycję. On wiedział doskonale, jaka jest taktyka komunistów wobec Kościoła. Że ta taktyka sprowadza się do rozbijania jego jed­ności, do wykorzystania każdej okazji, żeby skłócić biskupów między sobą, kapłanów diecezjalnych z ich biskupami, wier­nych z kapłanami poprzez plotki, oszczerstwa, wikłanie w prze­różne sytuacje, które niejednokrotnie dla niejednego kapłana były bardzo trudne, a nawet go przerosły. Prymas, świadom tego, że w episkopacie będzie drugi kardynał, bał się, że może stać się to okazją do rozbicia jedności episkopatu, jedności sku­pionej wokół niego. Ale można powiedzieć, że papież Paweł VI ryzykuje. Podejmuje taką odważną decyzję, bo w czasie obrad soborowych biskup Woj tyła dał się poznać jako osobowość wybijająca się ponad przeciętność. Zyskuje wielką sympatię Pawła VI. Z czasem staje się jednym z jego najbliższych współ­pracowników, wręcz przyjaciół. W tym samym roku 1967, nie bacząc na wszystkie okoliczności, których obawiał się kardy­nał Wyszyński, Paweł VI wynosi arcybiskupa Wojtyłę do god­ności kardynalskiej. Machina rusza. Urząd ds. Wyznań, w oso­bie jednego z jego urzędników o nazwisku Piekarski, opraco­wuje bardzo obszerny dokument, w którym analizuje obydwu hierarchów, Karola Wojtyłę i Stefana Wyszyńskiego. Analizuje z punktu widzenia ich temperamentów, poglądów, biografii. Podkreśla się różnice pokoleń, podkreśla się ich niejednokrot­nie różne nastawienie do środowisk intelektualnych skupio­nych wokół Kościoła. Prymas uchodził za nieufnego wobec tych środowisk, a Karol Wojtyła wręcz przeciwnie. Ten dokument i to zestawienie cech obydwu kardynałów jest najdobitniejszym chyba świadectwem tego, że cała ta machina PRL była zainte­resowana tak naprawdę jednym, by doprowadzić do ich skłóce­nia. Prymas nie ufał niejednokrotnie środowiskom intelektual­nym, bo uważał, że w tych warunkach, w jakich Kościół polski funkcjonuje, reformy Soboru Watykańskiego II i jego rewolu­cyjne zmiany mogą się okazać śmiertelnie niebezpieczne. To musi przebiegać powoli, a nie rewolucyjnie. To musi skupiać się przede wszystkim na masowości polskiego Kościoła, na tym jego, co niektórzy złośliwie nazywają, ludowym obliczu. A to była ta najważniejsza bateria, gwarantująca jedność i siłę Kościoła w Polsce wobec zagrożenia ze strony komunistów.


Te wszystkie zabiegi z satysfakcją odnotowywane przez władze, wieszczyły jakoby wkrótce episkopat miał się podzielić. Północną Polską miałby rządzić kardynał Wyszyński, południem kardynał Wojtyła. Takie naiwne i zadziwiające krótkowzrocz­nością prognozy zaczęły się pojawiać. To przecięto ewidentnie, gdy obydwaj, Wyszyński i Wojtyła, spotkali się w sierpniu 1967 roku, tuż po konsystorzu, w Czarnym Dunajcu, tam gdzie pry­mas Wyszyński często odpoczywał w Bachledówce. Tam pry­masa przebywającego na wakacjach odwiedził świeżo nomino­wany kardynał Wojtyła. Świadkowie wspominają, że rozmawiali bardzo długo. Prymas Wyszyński po tym spotkaniu w swoich wspomnieniach zapisał coś takiego: „Kardynał Wojtyła wygłosił piękne przemówienie, na które i ja odpowiedziałem: "Ciągniemy wóz ojczystego Kościoła społem» . Wytworzyła się wspaniała atmosfera, której nikt nie chciał kończyć". To fragment zapi­sków prymasa. Co na tą atmosferę się składało? Karol Wojtyła był świadom tego, co będą robić komuniści w przypadku, kiedy on został kardynałem. I przypomina mi się znowu taka historia z tego 1967 roku. Polskę odwiedza prezydent Francji de Gaulle z oficjalną wizytą państwową. W swoim programie ma zaplano­wane spotkanie z prymasem Polski, ale władze PRL gwałtownie przeciwko temu protestują. Gomułka nie chce się zgodzić na to, żeby prezydent, bohater wojenny II Wojny Światowej, wielki generał, w sposób szczególny podkreślił rolę prymasa. Przykre, ale Francuzi ustępują i nie dochodzi do spotkania de Gaulle'a z prymasem. De Gaulle jest w trakcie tej wizyty w Gdańsku, uczestniczy we Mszy Świętej, przystępuje do Komunii Świętej i przyjeżdża też do Krakowa. Ale w drzwiach Katedry Wawel­skiej wita go proboszcz Wawelu, a nie kardynał, metropolita krakowski. Wojtyła powiedział, że jeżeli prezydent Francji nie miał czasu dla prymasa, to metropolita krakowski nie ma czasu dla prezydenta Francji. Wojtyła wyjechał po prostu z Krakowa manifestując bardzo dobitnie, że nie da się podzielić obydwu kardynałów, nie da się rozbić jedności polskiego episkopatu. Żadne gesty, żadne intrygi tutaj nic nie dadzą.


       I kończąc już powoli, chciałbym powiedzieć, że w naszą pamięć wbił się wizerunek prymasa, klękającego w czasie inau­guracji pontyfikatu na placu św. Piotra przed Janem Pawłem II, składając mu homagium. Papież zrywa się i podnosi polskiego prymasa. To jest taki obrazek, który widać na pomnikach, bar­dzo często jest przywoływany. Myślę, że znacznie wymowniej­szym świadectwem tego, jaka była rola ich obydwu, jest prze­wrotnie świadectwo złych sił. Gdy 16 października 1978 roku wyniki konklawe docierają do władz w PRL-u, prawie wszy­scy wpadają w histerię. Kazimierz Karol, kierownik Urzędu ds. Wyznań, wspomina, że siedzieli wtedy wszyscy członko­wie biura politycznego w dzisiejszej siedzibie Giełdy Papierów Wartościowych, wówczas kasy PZPR. Czyrek rozlał sobie nawet kawę na spodnie, a któryś z nich powiedział: „O towarzysze, spójrzmy na to inaczej. Ostatecznie lepszy Wojtyła jako papież tam, niż jako prymas tutaj". Oni się strasznie bali, że Wojtyła zastąpi wkrótce Wyszyńskiego. A pozornie, wracając znowu do tej historii sprzed kilkunastu lat, kiedy zgadzali się na Wojtylę jako metropolitę krakowskiego, to być może naiwnie liczyli, że zastąpi on kiedyś prymasa i znacznie łatwiej będzie się z nim dogadać niż z Wyszyńskim. Jak się to zmieniło w ciągu kilkuna­stu lat.


I drugi moment. W sobotę za tydzień będziemy obcho­dzić trzydziestolecie śmierci kardynała Prymasa Tysiąclecia. Dziś wiele się mówi, bo wiele przeróżnych dokumentów ujrzało światło dzienne w sprawie dochodzenia prowadzonego przez śledczych IPN w związku z zamachem na Jana Pawła II 13 maja 1981 roku, a więc dwa tygodnie przed śmiercią prymasa. Jedną z hipotez, co mogło kryć się za decyzją, żeby właśnie wtedy wyeli­minować Jana Pawła II z teatru dziejów, była mianowicie obawa przed tym, że papież przyjedzie do Polski po to, by przewodni­czyć liturgii pogrzebowej prymasa Wyszyńskiego. Wszyscy byli wtedy świadomi, że jego odejście z tego świata było już bardzo bliskie, a to był 1981 rok. Tego się ogromnie obawiano, że przy­jazd papieża w takim momencie może wyzwolić jakieś niesły­chane, niekontrolowane przez państwo reakcje społeczne. Czy tak było w istocie? Być może nigdy się nie dowiemy, ale nawet w jakimś sensie wtedy te cierpienia Jana Pawła II, kiedy na łożu śmierci cierpiał prymas, były chyba najbardziej dobitnym świa­dectwem tego, co tych ludzi łączyło, jak oni musieli w końcu ze sobą się zetknąć i jak jeden wpływał na drugiego.


W: Dr Marek Lasota (IPN, Kraków), Historia wspólnie pisana - O przyjaźni Karola Wojtyły i Stefana Wyszyńskiego, w: Człowiek - Naród - Państwo. Prymas Tysiąclecia odczytany dziś, IV Tydzień Społeczny (Radom, 22-28.05.2011), Radom 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz