Wspomnienia - Ksiądz prałat Hieronim Goździewicz - kapłan diecezji gnieźnieńskiej. Kierownik Sekretariatu Prymasa Polski.

W DOMU NA MIODOWEJ

Odpowiadał na każdy list

Podam garść wspomnień osobistych.
Nie będę przypominał danych biograficznych ani opisywał rozległej działalności Księdza Prymasa, bo to jest zawarte w książkach. Natomiast podam szereg cech osobowości Prymasa Tysiąclecia, tak jak się rysują w moich wspomnieniach. Nie będzie to naukowy wykład, lecz kilka luźnych spostrzeżeń.

Na wstępie mało znany szczegół dotyczący nominacji. Śp. kardynał Hlond, poprzednik na stolicy gnieźnieńskiej i warszawskiej, na łożu śmierci prosił księdza doktora Antoniego Baraniaka o poufne przekazanie Stolicy Apostolskiej wiadomości, że proponuje na swego następcę ordynariusza lubelskiego, księdza biskupa Stefana Wyszyńskiego. Ojciec Święty w niespełna 3 tygodnie — idąc za podaną sugestią — mianował biskupa Wyszyńskiego metropolitą gnieźnieńskim, a wiec Prymasem Polski, i równocześnie metropolitą warszawskim. Dokładnie 12 listopada 1948 roku. W tym samym czasie zebrali się w Krakowie u kardynała Adama Sapiehy wszyscy biskupi ordynariusze, by wybrać kandydatów na wakujące stolice, dla przedstawienia ich Ojcu Świętemu. Nie wiedząc nic o dokonanej już nominacji, wybrali jako kandydata na stolice arcybiskupią w Warszawie — właśnie biskupa Wyszyńskiego, a na stolice arcybiskupią w Gnieździe — arcybiskupa Dymka. Jednak Stolica Apostolska zdecydowała, jak wiadomo, inaczej.

Tak się złożyło, że przy boku kardynała Hlonda pracowałem blisko dwa lata i miałem możność poznać wszystkich biskupów, z wyjątkiem jednego — właśnie biskupa lubelskiego. Był to jedyny biskup, którego nie znałem. Poznałem go dopiero, gdy przyjechał z Lublina do Warszawy.

Jakie były moje pierwsze wrażenia? Nominat wydał mi się być człowiekiem żywej wiary, uduchowionym. Wcześnie rano — bo już o godz. 5.30 — udawał się do domowej kaplicy na dłuższą modlitwę i medytację. Największe wrażenie wywarło na mnie znamienne skupienie, z jakim celebrował Mszę świętą. Odprawiał ją z widoczną, głęboką pobożnością i świętym przejęciem. Było to niezwykle budujące.
Z szacunku dla wielkiego Poprzednika zatrzymał przy swoim boku osoby, które pracowały przy kardynale Hlondzie. Pozostałem więc nadal jako bliski współpracownik. W tym charakterze — mieszkając w tym samym domu — miałem możność z biegiem lat poznać z bliska charakterystyczne cechy Prymasa Tysiąclecia.
Dzielę się więc swymi spostrzeżeniami:
Na pierwszym miejscu pragnę podkreślić miłość prawdy. W życiu i pracy kierował się wprost skrupulatnie prawdą. Nie tolerował żadnych kłamstewek i nie pozwalał sobie na żadne odstępstwo od prawdy. Gdy całej prawdy nie można było ujawnić — milczał.
Następnie odznaczał się ogromną pracowitością. Można powiedzieć, że był tytanem pracy, mimo słabego zdrowia. W swej gorliwej pracowitości był niezwykle systematyczny. Mimo rozlicznych dokumentów na biurku, wszystkie akta były drobiazgowo uporządkowane w od­powiednich teczkach. Były teczki dla spraw dotyczących diecezji, Rady Głównej Episkopatu i Konferencji Episkopatu, Ziem Zachodnich itd.

Wieczorem zwykle kładłem na biurku teczki korespondencji bieżącej, z napisami: „Do podpisu", „Do wglądu" i inne. Ponadto każdy z pracowników miał swoją teczkę imienną dla spraw do opracowania. Ksiądz Prymas z przedłożoną korespondencją zapoznawał się zwykle wcześnie rano, po modlitwie w kaplicy. A po Mszy świętej odbierałem poszczególne teczki z podpisami i decyzjami.

Ksiądz Prymas odznaczał się nie tylko łatwością przemawiania, ale i łatwością pisania. Kazań i przemówień nie pisał. Przygotowywał sobie tylko dyspozycje. Zdolności krasomówcze i pisarskie, które na ogół rzadko się łączą w jednej osobie — ogromnie ułatwiały mu pracę apostolską i administracyjną.

Ponadto wśród rozlicznych działań Ksiądz Prymas umiał sobie zorganizować pracę. Prowadził kalendarium prac wykonanych oraz kalendarz zajęć zaplanowanych z dokładnym określeniem terminów. Kalendarz leżał na biurku tak, aby co dzień rano można było sobie przypomnieć, jakie audiencje, jakie wyjazdy duszpasterskie, jakie nabożeństwa, jakie prace przypadają na dany dzień.
Był bardzo dyskretny. Od pracowników również domagał się stanowczo ścisłego zachowywania sekretów urzędowych.

Z miłości i szacunku dla człowieka odpowiadał na każdy list osobiście lub polecał sekretarzowi odpowiedzieć według określonej instrukcji. Nieraz przypominał, że nawet odpowiedź negatywna — pisemna czy ustna — powinna być udzielona z ludzką życzliwością, w odpowiedniej formie oraz winna zawierać przekonywającą argumentację, tak aby petent rozumiał — że odpowiedź w danym wypadku nie mogła być pozytywna. „Z naszego domu — mówił — nikt nie może wyjść z żalem
lub urazą".

Ksiądz Prymas starał się w domu stworzyć atmosferę familijną, jaka istnieje w rodzinie między ojcem i dziećmi. Pamiętne były zawsze przemówienia do domowników, którzy zbierali się na wspólne składanie życzeń imieninowych, świątecznych, noworocznych. W spotkaniach tych również brali udział pracownicy Sekretariatu Prymsa Polski, kierowca oraz dozorca z rodzinami. Wieczerza wigilijna była wspólna. Wzruszająca też była pamięć o imieninach każdego z nas pracowników, przyjaciół i znajomych.
Ksiądz Prymas był bardzo pogodny i opanowany. Starał się o to, by przy posiłkach, przy stole panował nastrój relaksowy. Umiał świetnie bawić biesiadników żartami. Wspaniale opowiadał dowcipy żydowskie i góralskie, i to gwarą. Domownicy podziwiali, jak nieraz opowiadał gościom zaproszonym znane domownikom żarty, ale zawsze w zmienionej formie. Stąd i powtarzane wywoływały wesołość. Ponadto przyjęto zasadę nieporuszania przy spożywaniu posiłków żadnych bieżących spraw urzędowych, zwłaszcza przykrych.

Ksiądz Prymas nie dawał się wyprowadzić z równowagi wiadomościom hiobowym, a prawie nigdy ich nie brakowało, szczególnie w stalinowskim okresie błędów i wypaczeń, gdy tyle krzywd wyrządzono Kościołowi. Zdobywał się na zachowanie spokoju. Przychodził na posiłki opanowany, choć wiele było niepomyślnych informacji, trudnych spraw i w kore­spondencji, i na audiencjach.
Umiał panować nad odruchami — słusznego nieraz — gniewu. Nie podnosił głosu. W trudnych chwilach nawet prosił o modlitwę, by jakimś nieopanowanym „wybuchem" nie ulegać emocji.

Był roztropny. Najtrudniejsze decyzje podejmował po dłuższej modlitwie, głębokim rozmyśle i po konsultacji takich osób, których przemyślane opinie cenił. Szanował zdanie innych. Ale raz podjęte decyzje realizował konsekwentnie.
Był odważny i dalekowzroczny. Niektóre decyzje wymagały rzeczywiście wielkiej odwagi. Wystarczy wymienić zawarcie pierwszego w historii Kościoła porozumienia z rządem komunistycznym, szanowanie nieważnych wyborów wikariuszy kapitulnych, narzuconych przez władzę świecką na Ziemiach Zachodnich, i udzielenie im jurysdykcji kościelnej; wreszcie zdecydowane pismo do rządu w 1953 roku, tzw. „Non possumus" — „Nie możemy ustąpić".

Szukał dobra Narodu i Kościoła. Bronił go z odwagą i spokojem również wtedy, gdy praktycznie był sam. Był nieugiętym człowiekiem zasad. Zaraz po objęciu urzędu prymasowskiego, oceniając powagę sytuacji Narodu i Kościoła, widząc grożące niebezpieczeństwa ułożył plan obrony i jako normę postępowania przyjął szereg zasad. Dla obrony wiary Narodu postanowił ożywić nabożeństwo do Matki Boskiej Częstochowskiej „danej — jak mówi liturgia — ku obronie Narodu naszego''. Dla obrony Kościoła jako instytucji postawił zasadę największej troski o jedność Episkopatu i duchowieństwa oraz doskonalenie form działalności duszpasterskiej. Księża biskupi w myśl tych zasad postanowili nie ogłaszać żadnych deklaracji publicznych osobno, lecz wspólnie. Przyjęto zasadę, że publicznie w sprawach społeczeństwa i Narodu będzie wypowiadał się tylko Ksiądz Prymas.
Uważając, że wywiady i rozmowy z pewnymi ludźmi mogą być szkodliwe, postawił zasadę, że nie będzie przyjmował dziennikarzy.

Ksiądz Prymas był czujny. Nie dał się wyprowadzić w pole „chytremu lisowi", jakim okazał się Bolesław Piasecki, który nieraz przychodził kusić do ustępstw — w chwilach zagrożeń Kościoła. Było to przed aresztowaniem — bo po wyjściu Księdza Prymasa z więzienia w 1956 roku nigdy już nie był przyjęty, mimo usilnych starań.
Znana była maryjność Księdza Prymasa, przez pewien czas opacznie odczytywana przez szereg osób, które nie rozumiały, że celem nabożeństwa do Najświętszej Maryi Panny nie jest — jak wiadomo — kult maryjny sam w sobie, lecz zbliżenie przez Maryję do Chrystusa i do Trójcy Przenajświętszej.

Ksiądz Prymas jadąc do Rzymu zawsze zabierał ze sobą naturalnej wielkości kopię główki Matki Bożej Częstochowskiej, co zwróciło uwagę nawet dziennikarzy. Kopia była zamówiona specjalnie u wybitnego artysty prof. Torwirta z Torunia i stała zawsze na osobnym stoliczku obok ołtarza w domowej kaplicy prymasowskiej.
Tym maryjnym akcentem kończę krótkie wspomnienia, pomijając świadomie wiele aspektów, które są opracowane w różnych publikacjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz