„Nie spotkałam chorego o tak wielkiej subtelności"
Dnia 7 września 1977 r. o godzinie 8.00 zostałam wezwana do gabinetu prof. Zdzisława Łapińskiego. Profesor powiadomił mnie, że następnego dnia przybywa na oddział chirurgiczny naszej kliniki ksiądz Stefan Kardynał Wyszyński i tu podda się leczeniu. Wiadomość ta zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Nie znałam wtedy jeszcze Księdza Prymasa bliżej, choć widywałam go i słuchałam jak inni wierni podczas różnych uroczystości. Raz jeden po wyjściu z więzienia Ksiądz Prymas był w Szpitalu Przemienienia Pańskiego odwiedzając kogoś z rodziny. Pracowałam w tym szpitalu. Złożył wówczas krótką wizytę siostrom miłosierdzia. To były moje jedyne dotychczasowe bliższe kontakty. A teraz mam być pielęgniarką tak wielkiego człowieka, Księcia Kościoła, duchowego przywódcy Narodu, Prymasa, którego wszyscy tak kochają. Odebrało mi to na chwile spokój. Modliłam się, abym służyła, jak tylko potrafię najlepiej. Mój lęk był pomieszany z dziwnym uczuciem odpowiedzialności za zaufanie, jakie mi okazano. Łączyłam to z przekonaniem, że przecież wszyscy w klinice pragną, aby Ksiądz Prymas wyzdrowiał.
Dnia 8 września w godzinach popołudniowych przybył do kliniki Ksiądz Prymas. Od tego momentu zostałam oddelegowana przez prof. Łapińskiego do pielęgnowania dostojnego Chorego. Byłam ogromnie przejęta chorobą Księdza Prymasa. Byłam niepewna, jak się to wszystko ułoży. Spędzałam całe dnie i noce w klinice. Ale już od pierwszej chwili zniknęła atmosfera lęku i niepewności. Ksiądz Prymas okazał się najlepszym pacjentem, którym nieustannie wszyscy budowaliśmy się.
Zaczęły się badania. Niektóre z nich ogromnie trudne, bolesne. Nie słyszałam nigdy, żeby Ksiądz Prymas kiedykolwiek skarżył się lub narzekał. Jego wewnętrzne wyrobienie, wielkie, choć dyskretne umartwienie jakby przekreśliły instynkt samozachowawczy. Nigdy np. nie pytał o wyniki badań, o nic, co tyczyło jego osoby i dalszego leczenia. Ludzie chorzy jakże skwapliwie wypytują o każdy szczegół, by wiązać z nim nadzieje. Ksiądz Prymas zdał się całkowicie na opiekę lekarzy i pielęgniarek. Ja myślałam sobie: Zawierzył całkowicie Bogu. Mimo choroby był bardzo spokojny i serdeczny. Kiedyś powiedział: „Wie siostra! Cieszę się, że leżę w tym szpitalu. Tylu ciekawych ludzi tu poznałem".
Za każdą przysługę był niesłychanie wdzięczny. Mam trochę praktyki pielęgniarskiej, ale nie spotkałam chorego o tak wielkiej subtelności, tak umartwionego i rozmodlonego. Wieczorem każdego dnia mówiliśmy wspólnie różaniec. Zaczynał zwykle od słów: „Przenieśmy się na Jasną Górę do stóp Matki Najświętszej". Nie wiem, jak to robił, ale czułam rzeczywiście, jakbym była na Jasnej Górze i modliła się tam.
Każdą tajemnicę różańca ofiarowywał w innej intencji, obejmując pamięcią chyba wszystkich i wszystko. Podczas pobytu w klinice dwukrotnie odwiedził Księdza Prymasa ksiądz kardynał Karol Wojtyła. Widziałam, jak za każdym razem Ksiądz Prymas był uszczęśliwiony z tej wizyty. Myślałam wówczas, że muszą dobrze się rozumieć i bardzo kochać i że te odwiedziny ogromnie pomagają w kuracji. Wszystkie inne wizyty były surowo wzbronione ze wzglęgu na spokój, konieczny Pacjentowi.
Dzień 16 września 1977 roku, Ksiądz Prymas miał w tym dniu operację. Szedł na nią mężnie i spokojnie. Wszyscy byliśmy w ogromnym napięciu. Po operacji czuwałam przy Księdzu Prymasie. Chory po przebudzeniu był niezrównany w swoim spokoju i jakby obojętny, co będzie dalej. Mogłam w tym czasie obserwować, jak cały zespół kliniczny, profesorowie, docenci, dyrektor szpitala, kierownicy poszczególnych pracowni, akademia medyczna, personel pomocniczy, wszyscy zjednoczyli się we wspólnym wysiłku, aby dla tego Człowieka uczynić wszystko, co było w ich mocy.
Władze państwowe również interesowały się stanem zdrowia Chorego. Przesyłano bileciki i kwiaty.
Cała Polska przeżywała tę chorobę. Jak bardzo ludzie się modlili. Ksiądz Prymas o tym wiedział. Czuł tę wielką falę modlitwy i miłości, która zewsząd go otaczała. Jaj ównież myślałam z trzeźwością pielęgniarki, że ten ciężki stan, ta operacja, jej wynik i przebieg po niej bez powikłań to sprawa Bożej interwencji, a nie tylko wysiłków ludzkich. I choroba przeszła. Wrócił do swoich zajęć. Przez cały ten okres od pobytu w klinice, tj. od roku 1977, do ostatniej choroby bywałam co pewien czas na Miodowej. Ksiądz Prymas był bowiem pod stałą opieką lekarzy.
Te odwiedziny co miesiąc czy dwa były dla mnie zawsze przeżyciem. Ksiądz Prymas był dla mnie bardzo życzliwy. Był posłuszny wszelkim zaleceniom lekarzy, a jednocześnie jakby daleki od zainteresowania tym, co przyniesie w efekcie każde badanie.
Wydaje mi się, że ten okres czterech lat po tak ciężkiej chorobie był okresem niezwykle bogatej działalności Księdza Prymasa. Myślałam ?obie, że tego, co ten człowiek zrobił w ciągu tych czterech lat, inny może oy nie zrobił i w pięćdziesiąt. Był to okres napiętych sytuacji w Ojczyźnie. Czasem chciałam się czegoś dowiedzieć. I tak zaczynałam ostrożnie, ale Ksiądz Prymas nie mówił o nikim źle. Pamiętam, kiedyś oburzona wyrecytowałam: „Moja głowa nie może pomieścić, jak ludzie stojący na czele mogą tak postępować". A Ksiądz Prymas na to: „Moje dziecko. Ani się mówić o tym nie chce, ani głowa tego pomieścić nie może". Niewiele z tego się dowiedziałam, ale zrozumiałam dobrze, że to jest piękne, że o nikim nie mówił źle.
Ostatnią chorobę trzymano w tajemnicy z uwagi na to, że całe społeczeństwo było udręczone aktualnymi przeżyciami w Ojczyźnie. Trzeba było przez jakiś czas oszczędzić tych przykrości. Ale ludzie przeczuwali, że dzieje się coś niedobrego. Ksiądz Prymas był nieobecny, nie przemawiał. Odwołano szereg dawniej ustalonych terminów spotkań. Popłynęła wielka fala modlitwy. Wierzyliśmy w cud. Wszyscy modlili się żarliwie na Jasnej Górze i na Miodowej. Dnie i noce wyklękiwano, aby Bóg zadziałał swoją cudowną mocą. Ja sama powtarzałam z wielką wiarą, wbrew opinii lekarzy, wynikom badań, że „u Boga nie ma nic niemożliwego". Tym razem nie projektowano pobytu chorego w klinice na Banacha. Stworzono warunki w domu, a mnie oddelegowano do pielęgnowania Księdza Prymasa.
Pomimo wszelkiego ratunku coraz bardziej siły opuszczały Chorego. Jeszcze 12 maja powiedział do mnie: „Jak się siostrze zdaje, czy dam radę pojechać do Rzymu na uroczystość 7 czerwca?" Odpowiedziałam, że jest jeszcze dużo czasu do tego terminu, ale wydaje mi się, że to było zbyt męczące dla Księdza Prymasa. Przyznał mi rację.
Dnia 17 maja pytał o szczegóły organizowania szkoły pielęgniarskiej dla sióstr zakonnych. Miała to być szkoła prowadzona przez zgromadzenie, do którego należę. Bardzo chciał, aby w nadchodzącym roku szkolnym były już wykłady.
W ostatnich tygodniach Ksiądz Prymas poruszał się po pokoju, ale nieraz korzystał z wózka. Zawsze podziwiałam, jak mobilizował siły do różnych przedsięwzięć, które uważał za bardzo ważne do spełnienia, jak dobywał jakieś moce z tego schorowanego i cierpiącego organizmu, jak nie opuszczała go nigdy pogoda ducha. Kiedyś, gdy siadał na wózek, powiedział z humorem: „Proszę Was, nie mówcie Panu Stasiowi (kierowcy), że mam taki nowy pojazd, bo będzie mu przykro".
Podczas spaceru 22 maja, oczywiście na wózku, patrzył z miłością na krzewy, kwiaty, na piękną zieleń. W ogrodzie jest kępa młodych brzózek. Prosił, aby się przy nich zatrzymać i nie rozmawiać. Zamilkliśmy, a on patrzył na te drzewka. Nie wiem — modlił się czy rozmyślał. Staliśmy dość długo. Potem szepnął, że możemy jechać dalej. Podobnie zatrzymał się przy konwaliach. Znów patrzył z wewnętrznym rozradowaniem. Zerwałam gałązkę konwalii i podałam Księdzu Prymasowi, wąchał, patrzył, przytulał ją. Mówił, że ślicznie pachnie, że piękna. Oddał mi potem i pozwolił wieźć się dalej. To było jego pożegnanie z ogrodem. Pożegnanie z pięknem natury. To był rzeczywiście ostatni spacer. Ostatnie wyjście z domu, bo już za kilka dni niesiono go po kobiercu różnorodnych kwiatów ułożonych dla niego na ostatnią drogę, ale tego już nie widział.
Na osiem dni przed śmiercią, 20 maja, przybyła do domu Księdza Prymasa Matka Boża w Obrazie Nawiedzenia. Specjalnie przyszła w odwiedziny do chorego Pasterza Stolicy. Obraz stał w kaplicy, ale na pewien czas przyniesiono go do pokoju chorego. Wówczas miał Ją blisko. Modlił się. Był już bardzo słaby, ale cieszył się ogromnie tymi odwiedzinami. To było ostatnie widzenie z Matką w Obrazie Nawiedzenia. Następnym razem przyszła Matka Boża na plac Zwycięstwa. Cicho i dyskretnie, towarzyszyła swojemu wiernemu Słudze do końca, w ostatnim pożegnaniu z ziemią.
Piszę bez kolejności dni. Chciałabym, aby pewne fragmenty wspomnień, które na zawsze zapadły mi w duszę, zostały przekazane, ale do dziś nie umiem jeszcze ogarnąć całościowo tych ostatnich dni. Tak były wielkie, dostojne, ciężkie, bolesne i piękne.
14 maja uznano za stosowne powiedzieć Księdzu Prymasowi o wczorajszym zamachu na Ojca Świętego. Przyjął wiadomość z wielkim smutkiem i powiedział: „Zawsze się tego bałem". Ale jednocześnie upatrywał w tym wstrząsającym wydarzeniu znak, przez który Bóg przemówił do dzisiejszego świata.
Ksiądz Prymas znowu zmobilizował siły i wygłosił przemówienie do księży dziekanów i wiernych. Nagrane na taśmę słowa te odtworzone były podczas uroczystej Mszy świętej w intencji Ojca świętego Jana Pawła II na placu Zamkowym. Myślałam wtedy, jak heroicznie Ksiądz Prymas pominął swoją chorobę, prosząc, aby wszystkie modły i ofiary skierowane były ku Ojcu Świętemu. Miałam szczęście widzieć, jak gorąco Ojca świętego miłował. W ostatnich tygodniach pomimo nasilania się choroby był niezwykle cierpliwy. Nigdy o nic sam nie prosił. Trzeba się było domyślać albo zapytać. Za wszystko był niesłychanie wdzięczny. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo.
Sam cierpiący, był ogromnie wrażliwy na cierpienie drugiego człowieka. Jakże troszczył się o tych, którzy go leczyli i pielęgnowali. Jego cierpienia schodziły na drugi plan. Interesował się, czy my mamy wszystko. Kiedyś, wezwana w nocy, podbiegłam do łóżka bez nocnych pantofli. Byleby prędzej do Księdza Prymasa. Zauważył to i zapytał: „Co to siostra boso chodzi?"
Kilka dni przed śmiercią, gdy w nocy wiozłam Księdza Prymasa na wózku do pokoju, poprosił, by chwilę zatrzymać się przy oknie, przez które dostrzegł wielką gwiazdę. Przypatrywał się i mówił. „Co za piękna gwiazda. Jaka duża". Patrzył z zachwytem na pogodne i gwiaździste niebo. A ja połykając łzy myślałam, że to gwiazda jego życia dogasa i tak mocno świeci. Może i Ksiądz Prymas to czuł...
Słuchając i patrząc na Księdza Prymasa jakże często myślałam, że w swoich najgłębszych przeżyciach jest on ciągle jeszcze nieznany. Dopiero przyjdzie czas, gdy go odkryjemy i zrozumiemy takim, jakim był. A był wielkim, Bożym człowiekiem. Ludzie kiedyś jeszcze zobaczą jego prawdziwą wielkość i poznają go w całym bogactwie jego wartości duchowych.
Kiedyś, gdy wydał mi się smutny, zapytałam: „Dlaczego Ojciec się smuci". A on na to: „ Nie jestem smutny, ale myślący". Pytam: „A o czym Ojciec myśli?" Odpowiedział: „Układam przemówienie dla Miłosza". I znów zamyślił się. Umysł miał do końca jasny, wielki, nie
przyćmiony. Gdy przywieziono z kliniki na Miodową wózek, stolik przyłóżkowy, drabinkę do podtrzymywania poduszek, Ksiądz Prymas, zawsze spostrzebawczy, popatrzył na to wszystko i z udanym oburzeniem powiedział: „Niedługo będę miał tak zagracony dom, że przejść nie będę mógł". Rzeczywiście jego dom był świadectwem idealnego porządku i ubóstwa. Jego rzeczy, które używał — meble w pokojach, gdzie mieszkał, całe urządzenie było ubogie. Biurko, regały — żadnej wygody.
— Muszę jeszcze wspomnieć, że to święte zachowanie Księdza Prymasa emanowało na cały dom. Dopiero teraz z perspektywy czasu rozumiem, iż to, że można było przetrwać te ostanie tygodnie w takim napięciu fizycznym i duchowym, zawdzięczam łasce Boga i atmosferze domu prymasowskiego. Wszyscy w nim byli bardzo dobrzy. Tak uważni na drugich. Tak dyskretni i opanowani, że trudno to wyrazić słowami.
A ostatnie chwile zbliżały się nieubłaganie, choć o życie wielkiego umiłowanego Prymasa walczono wszędzie wiedzą, aparaturą medyczną i wszelką potęgą modlitwy, która wydobywała się z serc.
28 maja 1981 roku we wczesnych godzinach rannych dopaliło się do końca piękne życie Prymasa Tysiąclecia. Tyle lat jestem pielęgniarką, tylu chorym towarzyszyłam w ostatniej chwili życia, ale tu doświadczyłam niespotykanego spokoju, wielkiego majestatu śmierci. A może to było same życie, które spełniło się w Bogu? Poza oknami wschodził świt dnia Wniebowstąpienia Pańskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz