Wspomnienia: (+) Ksiądz infułat Zdzisław Król, kapłan diecezji warszawskiej, były Kanclerz Kurii Metropolitalnej Warszawskiej

Nie lekceważył najmniejszej ludzkiej sprawy
Z radością staję dziś przy ołtarzu w kościele Najświętszego Zbawiciela, aby modlić się wspólnie z Wami, o chwałę Świętych dla kardynała Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Tysiąclecia — wychowawcy Narodu, wychowawcy pokoleń kapłańskich. Nie może go zabraknąć wśród nas; nie może zabraknąć jego nauki w dziejach polskiego Narodu.

Powstaje obecnie wiele prac naukowych, zajmujących się zagadnieniami specjalistycznymi z życia kardynała Stefana Wyszyńskiego. Jednak spotkania w tym kościele rozumiem nie jako studium, ale jako świadectwo ludzi, którzy mieli radość stanąć obok tego człowieka i razem z nim pracować dla Kościoła i uczyć się miłowania polskiego Narodu. Tak jak Ksiądz Prałat zaznaczył, miałem tę łaskę, że przez wiele lat pracowałem u boku kardynała Stefana Wyszyńskiego.
Sięgając pamięcią do najdawniejszych lat, przypominam sobie, gdy jako mały chłopiec dowiedziałem się, że arcybiskupem warszawskim i gnieźnieńskim zostaje biskup lubelski Stefan Wyszyński — nie pamiętam tylko tytułu gazety, w której wyczytałem tę wiadomość. Ciekawa rzecz, pamiętam doskonale tamtą wędrówkę polną drogą z ową gazetą w ręce. Mocno wrył mi się w pamięć ten Człowiek, o którym wtedy jeszcze niewiele wiedziałem.

Potem już jako arcybiskup warszawski przyjmował mnie do seminarium. Na moim podaniu wyraził swoją zgodę, on udzielał mi święceń kapłańskich. W jego dłonie włożyłem swoje ręce i powiedziałem, że jemu i jego następcom przyrzekam wierność i miłość do Kościoła.
Kardynałowi Stefanowi Wyszyńskiemu - podobnie jak wielu kapłanów archidiecezji warszawskiej i gnieźnieńskiej - zawdzięczam bardzo wiele. I gdyby trzeba było spisać to wszystko tak bez przygotowania - czerpiąc tylko z pamięci własnego życia, wspominając te spotkania,
które decydowały o kształcie powołania, o pierwszych postawach - sądzę, że byłoby wiele, wiele stron...

Pamiętam bardzo mocno moment, kiedy w niedługim czasie po przyjęciu do seminarium, Ksiądz Kardynał Prymas został aresztowany. Byłem wtedy na pierwszym kursie, dosłownie kilkanaście dni, w seminarium. W pamięci nas, młodych ludzi — którzy w trudnym okresie stalinizmu szukaliśmy drogi prawdy i życia — na zawsze pozostały słowa Kardynała padające z ambony w kościele św. Władysława z Gielniowa, patrona stolicy. Były to słowa o wierności i umiłowaniu Kościoła. Rozważaniom towarzyszył charakterystyczny gest: Ksiądz Prymas trzymając pastorał przekładał go z jednej ręki do drugiej i z całą mocą mówił: „Kościół będzie wiecznie żądać prawdy i wolności. Może dlatego Kościół ma tylu wrogów, bo chrześcijaństwo będzie zawsze wzywało do oporu, do walki z każdym zakłamaniem i z każdą stabilizacją. Kościół zawsze będzie wołał: «Sprzedajcie, co macie, nie noście trzosa», oderwijcie się od wszystkiego, co was wiąże, swobodnie dążcie do Boga — stańcie przed sobą w prawdzie, którą zna tylko Bóg''. Był to niesamowity wieczór. Czuło się jakąś grozę. Cała ta atmosfera zostawiła niezatarte wspomnienie w nas, młodych ludziach, wtedy chodzących jeszcze bez sutanny.

To były pierwsze zetknięcia, pierwsze młodzieńcze wpatrzenie w Prymasa Polski, który jakby przygotowywał się dopiero do spełnienia swych najważniejszych zadań w polskim Kościele i w polskim Narodzie. Doskonale pamiętam, także spotkanie z Kardynałem Prymasem na inauguracji roku akademickiego 1953, gdy na pożegnanie przyszedł do nas do seminarium z biskupem Antonim Pawłowskim, który przygotowywał się do objęcia diecezji włocławskiej. Były przeszkody i utrudnienia administracyjne i ksiądz biskup nie mógł na razie objąć diecezji. Widziałem, z jaką wiarą i umiłowaniem Kościoła — a nie były to słowa skierowane tylko do biskupa Pawłowskiego — Ksiądz Prymas wtedy mówił:
— „Będziemy czynić wszystko, żeby katolicki biskup zasiadł na swojej stolicy". Ten obraz pozostał mi bardzo długo w pamięci.

W pierwszą rocznicę świeceń kapłańskich razem z dwoma kolegami poszedłem do Księdza Prymasa, żeby w swojej wielkiej żarliwości, w gorącym młodzieńczym zapale, ale jednocześnie z pewną naiwnością, powiedzieć, co ja widzę złego w Kościele. Jak pragnąłbym ten Kościół „zreformować", jak chciałbym razem z innymi moimi kolegami nigdy nie stracić autentycznej gorliwości kapłańskiej. I wtedy po raz pierwszy poznałem wielkość Kardynała. Był to człowiek wiedzy i doświadczenia; człowiek, który wyraźniej i lepiej widział sprawy Kościoła i Narodu, ale przyjął nas z takim szacunkiem i miłością, że nie zapomnę tego nigdy. Ja do dzisiaj wstydzę się, jeżeli nie potrafię odnieść się do kogoś, choćby do małego dziecka, z takim szacunkiem i miłością, z jaką on wtedy odniósł się do nas. Bo przecież my byliśmy trochę bezczelni i zarozumiali. Zdawało się nam, że my tak dużo wiemy, że dopiero od nas rozpocznie się nowa epoka działania duszpasterskiego. A Prymas ze spokojem to przyjął. Spojrzał z szacunkiem na nas młodych, naiwnych żarliwców i jak to było w jego stylu, spokojnie, po ojcowsku sprowadził nas na ziemię. Potrafił pokazywać nam te zadania, które stają przed nami, młodymi kapłanami, w Kościele polskim. Zwróciłem się wtedy jeszcze z taką prośbą: „Czasami trudno się nam dostać do Ojca (tak do niego zawsze mówiliśmy). Czyby nie można jakoś zmienić tej metody dotarcia?" Odpowiedział: — „Zawsze! Ile razy będziesz miał potrzebę, twoją osobistą lub twoich kursowych kolegów, zawsze masz prawo przyjść do mnie i szczerze mi to powiedzieć. Jeżeli nie będzie to możliwe, pamiętaj... pójdź do biskupa Jerzego Modzelewskiego. On mi to przekaże".

I taki był Prymas przez całe życie. W swojej gorącej żarliwości duszpasterskiej, w swoich wielkich zadaniach i planach, nie lekceważył nigdy najmniejszej ludzkiej sprawy, z którą człowiek do niego przychodził. To właśnie jest dla mnie najwymowniejszym znakiem jego wielkości, jego umiłowania Boga i każdego człowieka. Takich doświadczeń i takich dowodów miałem w kontakcie z Księdzem Prymasem bardzo dużo.

Chciałbym jednak szczególnie skupić się na tej rzeczywistości w życiu kardynała Wyszyńskiego, z którą zetknąłem się, przychodząc do pracy w Kurii, w czerwcu 1968 roku. Specjalnie zaś pragnąłbym skupić się na ostatnim okresie, gdy mianowany przed sześciu laty, 11 lutego w uroczystość Matki Bożej z Lourdes, przez Księdza Prymasa Kardynała Stefana Wyszyńskiego, pełnię urząd kanclerza Kurii. Ten rodzaj współpracy z Księdzem Prymasem, pasterzem diecezji, dał mi doświadczenie duszpasterskie, a jednocześnie głęboką świadomość wielkości tego człowieka.
Kiedy przyszedłem do Kurii w roku 1968, zostałem mianowany referentem (Wydziału Duszpasterstwa) do spraw duszpasterstwa specjalistycznego. Na płaszczyźnie tej pracy często spotykałem się z Księdzem Kardynałem Prymasem omawiając różne sprawy, programy,
trudności.
Wiele razy słyszałem Księdza Prymasa przemawiającego do poszczególnych stanów i zawodów. Zawsze podziwiałem jego wielkie rozeznanie. Potrafił kompetentnie przemawiać do prawników, do lekarzy, do nauczycieli, do chorych, do kombatantów, do ludzi różnych nacji, różnych zainteresowań i przekonań. Wszystkich traktował z szacunkiem. Przemawiając nigdy nie posługiwał się sloganami, mówił z ogromnym znawstwem problemów.

Kiedy przeglądałem przemówienia Piusa XII do różnych grup specjalistycznych, byłem urzeczony jego wiedzą, bo wiedziałem o tym, że Ojciec Święty sam pisał swoje przemówienia. Z takim samym szacunkiem słuchałem przemówień kardynała Stefana Wyszyńskiego do służby zdrowia, do prawników, do referentów dyszpasterstwa.
Ileż to razy Prymas wychodząc z prostego powiedzenia ewangelicznego: „Nauczycielu dobry" — sprowadzał polskich nauczycieli na właściwą drogę działania. Wyjaśniał, co to znaczy być dobrym nauczycielem i wytyczał program. Spotykał się z nauczycielami, tworzył grupy animatorów, którzy ożywiali całe polskie nauczycielstwo, wszystkich wychowawców, profesorów uniwersytetu. Rozumienie potrzeby liderów w poszczególnych grupach było jakąś szczególną właściwością kardynała Wyszyńskiego jako duszpasterza, arcybiskupa warszawskiego i Prymasa Polski. Była to umiejętność tym bardziej godna uwagi, że zrozumienie potrzeby duszpasterstwa elitarnego nie usuwało w cień, w programie duszpasterskim kardynała Wyszyńskiego, pracy w parafiach.
Nigdy nie szczędził czasu nawet dla niedużej grupy. Często właśnie takim małym grupkom ukazywał program, który należało przekazać innym. Tak było nie tylko z nauczycielami, tak powstawały programy duszpasterstwa służby zdrowia, wyznaczane przeważnie podczas spotkań w kościele Sióstr Wizytek, itp.

Od osiemnastu lat jestem związany z duszpasterstwem służby zdrowia. Słuchałem wielu, wielu kazań, w których Prymas nie tylko bronił życia ludzkiego, ale i godności człowieka, a także praw ludzi chorych. Ukazywał, jak praca w służbie zdrowia może wychowywać, doskonalić, jednoczyć z Bogiem i z drugim człowiekiem.
Przez tyle lat Ksiądz Prymas się nie powtórzył. Przez tyle lat miał ciągle nowe treści. On naprawdę żył Bogiem na co dzień. I to właśnie swoje umiłowanie „na dzisiaj" Boga, Kościoła i Narodu przekazywał ludziom, z którymi się spotykał. To był prawdziwy Ojciec, Nauczyciel, Gospodarz, który troszczył się o wszystko, o wszystkim myślał i pewną ręką prowadził wśród niebezpieczeństw i trudności. Ksiądz Prymas potrafił się wczuwać w najdrobniejsze nawet sprawy, a jednocześnie ogarniał całość. Potrafił wcielać w codzienność wielkie Boże sprawy, miał jakby wewnętrzną wizję pracy Kościoła. Ileż to razy przemawiał do duszpasterzy akademickich, kreśląc program pracy z taką żarliwością, jakby wczoraj został wyświęcony. Program ten osadzony był zawsze głęboko w rzeczywistości Bożej, a jednocześnie zakorzeniony we współczesnym życiu. Ksiądz Prymas ukazywał formy pracy z dzisiejszą młodzieżą. I podobnie jak kiedyś nas, młodzież kapłańską — młodych kapłanów sprowadzał spokojnie na ziemię, tak też często i duszpasterzy akademickich sprowadzał na ziemię, jakby urealniając program niekiedy fantastyczny i pokazując, że jednak praca dla Chrystusa w Kościele jest pracą ogarniającą wszystkie dziedziny ludzkiego życia. To nie jest tylko gitara, to nie jest tylko zabawa, to nie jest tylko obóz pod namiotami, to całość życia młodzieży. I wszędzie, gdziekolwiek kapłan jest z młodymi ludźmi, ma być dla nich wzorem.
Zawsze mnie urzekało w Księdzu Prymasie to, że potrafił on dostrzegać, jakby z piedestału swego urzędu, drobne ludzkie sprawy. Kiedyś rozmawiając ze mną w domu księży emerytów zapytał, czy zechciałbym objąć urząd dyrektora tego domu. Księża trochę się śmiali, żartowali — po co studiowałeś, robiłeś doktorat z prawa, żeby teraz być dyrektorem domu emerytów? A Ksiądz Prymas — nigdy tego nie zapomnę — z jaka powagą mówił o tej sprawie, z jaką troską patrzył na los księży, którzy całe swoje życie poświęcają dla Kościoła. Chciał im zapewnić poczucie bezpieczeństwa, aby u kresu swego kapłańskiego życia mieli dom, opiekę, aby byli otoczeni troską. I widziałem jego radość, kiedy przybył na poświęcenie nowego domu, który polecił mi budować. Tego uścisku, w kaplicy domu księży emerytów, nigdy nie zapomnę. W tym serdecznym uścisku wyraziła się cała troska Księdza Prymasa, cała jego miłość do kapłanów, których zawsze bronił.

Kiedy zostałem kanclerzem Kurii Warszawskiej i składałem przed nim przysięgę o zachowaniu sekretu i dyskrecji, zwracając się do mnie powiedział: „Na tym stanowisku będziesz potrzebny tak długo, dopóki będziesz bronił księży. Jeżeli o tym obowiązku zapomnisz, możesz z tego stanowiska zrezygnować".
Prymas mówił to ciepło i serdecznie, ale jednocześnie z taką mocą i wiarą, iż zrozumiałem: to jest rzeczywiście mój obowiązek w tym miejscu i w tym czasie. Mam bronić każdego księdza. Jeżeli przestanę to czynić, już nie mam po co trwać na stanowisku kanclerza.
Ostatnim zadaniem, które zrealizowałem na polecenie Kardynała Prymasa była budowa Domu Matki Samotnej w Chyliczkach. Kiedyś napisał taką karteczkę — Ksiądz Prałat wybaczy, że tutaj muszę się pochwalić — bo jest to dla mnie ogromna radość. Często biorę tę karteczkę do ręki. Trafiła do mnie przez przypadek. Oto jej treść: „Wiem, że macie kłopoty z budową Domu Samotnej Matki. Pójdźcie do księdza Króla. On to najlepiej zrobi".
Trzymam tę karteczkę, jako wyraz przeogromnego zaufania tego człowieka do mnie. I dlatego, chociaż w zasadzie już nie muszę się tym domem opiekować, czynię to nadal przez pamięć na Księdza Kardynała, który tak mi w tej sprawie zawierzył. Ciągle widzę jego troskę o los samotnej kobiety z dzieckiem, której trzeba pomóc.

Jestem głęboko przekonany o tym, co powiedziałem na początku, tego człowieka nie może wśród nas zabraknąć. On ciągle z nami jest: w naszym działaniu i w naszej pracy. I Kościół w Polsce w myśl Świętych Obcowania, musi ciągle wyciągać ku niemu ręce i prosić przez jego pośrednictwo o pomoc.
Przed śmiercią Ksiądz Kardynał Prymas, przez wiele tygodni już osłabiony, nie ustawał w pracy. W czasie sesji wychodziłem dla niego po leki, które na polecenie lekarzy, zawsze ktoś z domowników przynosił.
Podawałem mu te różne „trucizny", które cierpliwie brał, aby trwać razem z nami przez kilka godzin na trudnych niekiedy sesjach, w nieustannym zatroskaniu o Kościół. Miał takie serdeczne gesty, w czasie przerwy podchodził, ogarniał ramieniem, podchodził do okna — i patrząc na figurę Matki Bożej w ogrodzie, mówił coś tak jakby do siebie. Ale potem,- im bliżej było śmierci, Ksiądz Prymas zwykł powtarzać: „Ja chce żebyś ty to wiedział".

Nie wszystko mogę dzisiaj publicznie powtórzyć. Ale jedną taką rozmowę w tym moim świadectwie przytoczę.
Był to okres „Solidarności", kiedy Ksiądz Prymas w swoim głębokim zrozumieniu potrzeb ludzi posyłał księży do strajkujących robotników, którzy prosili o Mszę świętą. Ksiądz katolicki — mówił — musi być razem z narodem, bo polski ksiądz zawsze był z narodem w chwilach trudnych. Chciałem wykorzystać pewną sytuację, kiedy łatwiej było załatwiać z władzami różne nasze potrzeby i prośby. Prymas wziął mnie wtedy za głowę, przytulił do siebie i powiedział:
— Zdzisiu! Pamiętaj, że Kościół musi być mocny własną mocą, a nie słabością przeciwnika...
Jest to wielka strategia i wielka mądrość. Te słowa chciałbym powtórzyć każdemu księdzu, każdemu Polakowi, każdemu, kto chce mówić o Kościele w dzisiejszej polskiej, trudnej sytuacji: „Kościół musi być mocny własną mocą, a nie słabością przeciwnika". Nie dyplomacja, nie jakaś sytuacyjna etyka czy korzystanie z pewnych układów jest stylem pracy Kościoła, ale rzetelna mądrość, prawda i miłość.
Wracając do wspomnianej rozmowy, pragnę dodać, że Ksiądz Prymas powiedział jeszcze takie słowa;
„Widzisz, leżącego się nie kopie. Jeżeli ktoś jest słaby, a ty chcesz to wykorzystać dla Kościoła, to nie jest działanie Kościoła."
Kościół ma być silny własną mocą i budzić szacunek u przeciwnika. Tak też było, Drodzy moi, w czasie procesu toruńskiego. Uważam to za największy sukces Kościoła w tym procesie, że wszyscy nasi przedstawiciele nieformalni nie zażądali żadnej kary, nie walczyli o karę, nie ubliżyli godności człowieka, nawet zbrodniarza, nie posłużyli się chwytem, oczywistą przewagą, tylko zachowali się godnie. To musiało u przeciwników wzbudzić szacunek. Potem, ci ludzie, będący nie przypadkiem na procesie, ale z obowiązku, mówili z szacunkiem o postawie przedstawicieli Kościoła. A postawa ich była dlatego taka, że była chrześcijańską, że oni naprawdę wierzyli, iż trzeba aby Kościół był silny własną mocą, a nie słabością przeciwnika.

Jak już powiedziałem na początku, nie da się w tych wspomnieniach wypowiedzieć wszystkiego, co pozostało w mojej pamięci, co pozostawiło ślad w mojej osobowości. Nie mogę zamknąć tego, co nadal trwa. Może ktoś nazwie mnie naiwnym, ja się nie obrażę. Ale tak naprawdę jest  - zawsze w chwilach trudnych, także obecnie, staram się „rozmawiać" z Prymasem. Często pytam go, co on by zrobił w danej sytuacji, jak on by rozstrzygnął.
Pewnego dnia kiedy mówiłem brewiarz rano przed pójściem do Kurii, uświadomiłem sobie, że w tym dniu potrzeba mi bardzo dużo pieniędzy. — Trzeba zapłacić robotnikom w Domu Samotnej Matki i jeszcze kilka innych potrzeb. I tak z całą szczerością — jak zawsze rozmawiałem z Prymasem, w czasie tej modlitwy mówię:
„Eminencjo!... dałeś mi wiele urzędów, ale pieniędzy nie marn. Nie umiem teraz sobie z tym wszystkim poradzić..."
I kiedy wszedłem do Kurii, dosłownie za 20 minut po tej rozmowie, staje w drzwiach pokoju pracy adwokat, parafianin Najświętszego Zbawiciela i mówi:
— Księże Kanclerzu! Przyszła do Księdza „dziewczyna"...
Za chwilę weszła ta dziewczyna licząca 73 lata. Była na jednym z moich kazań i słyszała, jakie mamy kłopoty. Po krótkiej rozmowie mówi do mnie:
— Proszę Księdza! Jest Ksiądz spadkobiercą całego mojego majątku. Chcę powiedzieć, że ten majątek wcale nie jest mały.
Ja tak patrzę i uśmiecham się, a pani Józefa mówi:
— Widzę, że Ksiądz się uśmiecha, boja nieźle wyglądam... I jeszcze pożyję... Czyli z tych pieniędzy szybko Ksiądz nie skorzysta. Ale ja wiem, że Ksiądz Kanclerz ma kłopoty... Otóż bardzo proszę — oto mój dowód osobisty. Ksiądz jest pełnomocnikiem mojego konta...
Dzięki temu wiele kłopotów mogłem rozwiązać. Z całą szczerością pragnę powiedzieć, że ja odczułem to jako dotknięcie Prymasa, który w konkretnej sytuacji przyszedł mi z pomocą. A podobnych doświadczeń mam wiele.
Cieszę się, że jestem członkiem Komitetu budowy jego pomnika przy kościele Sióstr Wizytek. 8 marca br. zapadnie ostateczna decyzja, jaki ten pomnik będzie. Razem z panem Andrzejem Łapickim walczyliśmy o to, aby Prymas na tym pomniku nie był dumny, wyniosły, przemawiający,
ale zamyślony, skupiony, siedzący, do którego będziemy mogli przyjść i  powierzyć mu nasze prośby, troski i bóle. Aby tam mógł przyjść i młody człowiek, i ksiądz, i matka samotna, i staruszka stroskana życiem, aby wszyscy mogli podejść blisko i patrząc w te zamyśloną twarz Prymasa,
w rozumne ojcowskie oczy zaczerpnąć siły do dalszego życia.

Ja wierzę, że on nadal jest z nami, jest na wspólnej modlitwie na Jasnej Górze w czasie Apelu Jasnogórskiego, jest w różnych sytuacjach naszego życia, jest w zakładach pracy razem z robotnikami, o których się troszczył, jest razem z młodzieżą akademicką, jest ze służbą zdrowia, jest z nauczycielami i prawnikami, jest z Domem Samotnej Matki, jest ze swoimi kapłanami i z tymi zapracowanymi, i z tymi steranymi życiem, jest ze wszystkimi. Jest z nami, którzy w duchu wiary i miłości powierzamy sprawy Kościoła i Narodu Ojcu Niebieskiemu i Matce Najświętszej, którą tak umiłował.

Dlatego dzisiaj razem z wami, pragnę te wszystkie sprawy, o których wspomniałem, polecić Bogu w modlitwie wierząc, że on będzie naszym Orędownikiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz