Wspomnienia: Bp Bronisław Dembowski - kapłan diecezji warszawskiej związany z Laskami i kościołem św. Marcina w Warszawie, obecnie biskup emeryt diecezji włocławskiej.

Biskup

Mam mówić o Kardynale Stefanie Wyszyriskim, Prymasie Polski. Gdy zastanawiałem się jaki nadać tytuł moim wspomnieniom, doszedłem do wniosku, że jest tylko jeden — „Biskup". Do tego trzeba dodać: tak jak go widział i jak go wspomina jeden z wielu księży archidiecezji warszawskiej. Przepraszam, że będę mówił również o sobie, bo będę mówił o tym, jak ja go widziałem.
Kiedy zacząłem myśleć o kapłaństwie, już bardziej zdecydowanie — nikomu o tym nie mówiłem. Była to jedna z cięższych zim wojennych, a ja miałem jakieś 14 lub 15 lat. Pamiętam jak brnąłem w lesie, w śniegu po kolana i mówiłem do siebie: pragnę służyć takiej idei, której nigdy nikt nie będzie mógł podeptać. W swoim prostym języku myślałem — której ja nie będę mógł wejść na plecy, która będzie zawsze przede mną, do której trzeba będzie wyciągać ręce, bo będzie zawsze powyżej mnie. I wtedy pomyślałem: „Chcę być kapłanem Chrystusa". Żadnego biskupa wtedy nie znałem. Kiedyś tam, w uroczystość bierzmowania, przyjechał i pojechał. Znacznie ważniejszy był wikary. Nawet proboszcz był „za daleko" i „za wysoko".
Tak się w moim życiu złożyło, że byłem, i jestem do tej pory, związany z Laskami; z dziełem Matki Czackiej i ks. Korniłowicza. Z dziełem tym spotkał się w czasie okupacji również ksiądz Stefan Wyszyński, ksiądz Profesor, ksiądz Doktor - jak mówiono o nim. I gdy moja decyzja, aby zostać kapłanem, zaczęła przybierać kształty realne i trzeba już było pisać podanie do seminarium, wtedy byłem w Laskach wychowawcą. A ksiądz Stefan Wyszyński właśnie niedawno został arcybiskupem warszawskim. Przyjechał do Lasek, służyłem mu do Mszy św. z takim przejęciem, że obmywając mu palce wodą, tak polałem, że aż na buty mu woda poleciała. Z takiego dużego dzbanka nie byłem zwyczajny polewać. Po Mszy św. przedstawiono mnie: „Księże Prymasie, Bronek chce być kapłanem''. „Ano dobrze, a podanie już złożył do seminarium?'' — zapytał Ksiądz Prymas. — „Już złożył''. — „No to teraz zobaczymy, czy Pan Bóg chce, żeby był kapłanem!"
To była moja pierwsza rozmowa. Wydaje mi się, że w sposób zupełnie przeze mnie niezasłużony spadło i na mnie coś z tego przywiązania, jakie Ksiądz Prymas miał w swoim sercu do Lasek, gdzie spędził trudne lata wojenne i straszliwe miesiące Powstania Warszawskiego. Boja mogę o sobie powiedzieć, że jestem „powołaniem Laskowym". I pewnie dlatego więcej się po mnie spodziewał, niż byłem wart. Jest w moim sercu odrobina smętku: „Nie dorosłeś do tego spodziewania, ale miłosierdzie Boże jest nad nami".
Potem było seminarium i spotkania kleryckie z Biskupem-Prymasem. I moje wrażenia. Mogłem porównywać spojrzenie i słowa Księdza Prymasa z przeróżnymi odwiedzinami różnych bardzo kochanych księży, którzy traktowali nas troszkę pobłażliwie, z góry. Było tylko dwóch, nie mówiąc o władzy seminaryjnej — dwóch księży, którzy naprawdę z nami rozmawiali. Ks. Aleksander Fedorowicz — proboszcz
z Izabelina i Ksiądz Prymas. Chociaż z innej pozycji — ale rozmawiał z nami i okazywał nam szacunek, byliśmy partnerami w tej rozmowie, gdy czasem wpadał do seminarium lubił zaglądać do pokojów kleryckich. Robiło to na nas, przygotowujących się do kapłaństwa, duże wrażenie. Rozumieliśmy, że on na nas czeka jako na swoich współpracowników, pomocników, że okazuje nam przecież ciągle niezasłużony szacunek i traktuje nas poważnie.
W swoim starym zeszycie, w którym notowałem w seminarium różne myśli, zanotowałem słowa Ks. Prymasa z 18 XII 1950 r.: „Ziarno musi obumrzeć, zanim plon wyda. Nawet jeśli ozimina wzrośnie i zerwie się do bujnego rozwoju, to potem musi przyjść śnieg. Musi zatrzymać się w swoim rozwoju w górę, by wrosnąć w serce ziemi. A gdy słońce wiosenne ją rozgrzeje, zerwie się do bujnego rozwoju i wyda w słońcu plon. Tak i my musimy w ciszy kilkuletniej przygotować się do przyszłej pracy". Tak mówił do nas, będących wówczas na pierwszym roku. Trochę zerkał na tych, którzy już przed wstąpieniem do seminarium mieli okazję być samodzielnymi ludźmi. I właśnie do nich szczególnie mówił: „Teraz trzeba obumrzeć, wrosnąć głębiej".
A oto fragment drugiego przemówienia z 10 II 1951 r. na zakończenie rekolekcji: „«Ex hominibus pro hominibus constituti"» — "Z ludzi wzięci — dla ludzi ustanowieni". Jesteśmy więc własnością Boga, Kościoła i wiernych". Chciałbym tu podkreślić, że mówiąc do nas użył wtedy formy: „my", „Jesteśmy własnością Boga, Kościoła i wiernych". „Jesteśmy własnością cali — mówił dalej — duszą, umysłem, ciałem. Wierni mają prawo żądać od nas, spodziewać się od nas i wymagać świętości, wiedzy Bożej i czystości, a siebie mamy uświęcać i dbać o siebie przez pracę dla innych". Czy wtedy Ksiądz Prymas nie otwierał przed nami swojej duszy, nie ukazywał swojego stosunku do Kościoła? On niczego więcej od nas nie żądał. Żądał tego samego, czego żądał od siebie.
Pamiętam, kiedy mówił o spalaniu się w pracy dla innych, użył straszliwie mocnych słów: „Śmierć w Tworkach jest dobrą kapłańską śmiercią, jeśli ksiądz z przepracowania trafi do tego szpitala". Tak mocno mówił do nas i miał prawo. Wiemy, że miał prawo tak mówić.
A potem przyszła wielka radość. 12 I 1953 roku dowiedzieliśmy się, że został kardynałem. Klerycy zorganizowali akademię z okazji owej nominacji kardynalskiej. Ksiądz Prymas przyszedł do nas. Główny referat na tej akademii wygłosił kolega, o rok młodszy ode mnie, który potem zmarł tragicznie po pierwszym roku swojego kapłaństwa — śp. ks. Andrzej Poradowski. Mówił o kardynale Hozjuszu. Trochę razem przygotowaliśmy tezy tego referatu.
Dobrze pamiętamy lata 1950—1953, w jakich to okolicznościach zewnętrznych Arcybiskup Warszawski został kardynałem. Pamiętamy jego uparte trudy nawiązania porozumienia z władzą państwową. Próby tak daleko idące, że aż Porozumienie z 1950 r. spotykało się z krytyką. Mówiono: Prymas poszedł w ugodowości za daleko. Ks. Poradowski mówiąc o kardynale Hozjuszu mówił o kardynale Wyszyńskim, zrozumiał to Ksiądz Prymas. Słuchał bardzo uważnie. Między innymi zapamiętałem takie zdanie z referatu kolegi: „Kompromis jest czymś bardzo ważnym, ale nie może być kompromitacją". Muszę powiedzieć, że jak na kleryków mówiących do Kardynała Arcybiskupa referat był śmiały, ale reakcją Prymasa była po prostu rozmowa z nami. Uznał całkowite nasze — smarkaczy prawo w stosunku do niego. Chciał, żebyśmy mówili to, co uważamy. A myśmy się bali, że może za daleko ustąpi. I tak ciągle się Polacy boją, że Prymas za daleko ustąpi. Teraz też... A Prymas odpowiedział wtedy; dramatyczne to były słowa. Mniej więcej mówił tak: „Przypomniała mi się powódź. Na ogromnej wodzie, która niesie ze sobą kawały dachu, strzech, drzewa powyrywane, widzę psią budę i zmokniętego psa na dachu, uwiązanego na łańcuchu". W tym miejscu przerwał i chwycił za łańcuch biskupi, pokazał nam go i powiedział: „Łańcuch jest". To był rok 1953. Wiosna.
Mój kurs otrzymał święcenia kapłańskie o kilka miesięcy wcześniej. Prymas przyśpieszył nasze święcenia. Otrzymaliśmy je 23 VIII 1953 r. Wkrótce w miesiąc i dwa dni po święceniach, kiedy rano ubierałem się do Mszy św., przyszedł wstrząśnięty i blady pan organista — dziś już nieżyjący p. Mieczysław, i mówi: — Księże! Prymas aresztowany...
Tak zaczynała się nasza posługa kapłańska w osieroconej diecezji. Straszna to była wieść o aresztowaniu. Przeżyłem to bardzo, ale zupełnie się nie przestraszyłem. Przyszła mi wtedy myśl, którą spontanicznie wypowiedziałem:
— Panie Mieczysławie, gdy Prymas wyjdzie z więzienia będzie człowiekiem o tak wielkim autorytecie, jakiego w Polsce jeszcze nie było.
To była moja pierwsza, natychmiastowa reakcja. I sprawdziła się, przeczucia mnie nie omyliły.
Kochani! Potem przyszedł powrót Prymasa w końcu października 1956 r. I teraz już krótko —  jego obecność wśród kapłanów. Kiedyś — może to był 1958 albo 1959 r., powiedziałem Księdzu Prymasowi, że jeden z proboszczów z innej diecezji ma żal do niego. Mówiłem, że Ksiądz Prymas nie okazał mu takiego serca, na jakie on oczekiwał, że to jest trochę słuszny żal, bo inny ksiądz tutaj troszkę pokręcił. Trochę się obawiałem — bo jednak mówiłem o moim bracie kapłanie, że nie ładnie zadziałał, ale chodziło mi o to, żeby Ksiądz Prymas znał prawdę. A on do mnie, szeregowca w Kościele, z wyżyn swojego prymasowstwa, powiedział po prostu: „To była wtedy moja wina i mój błąd". — To był człowiek, który potrafił tak powiedzieć. „Ale nie martw się, synku. Prymas Polski ma mnóstwo sposobów do uleczenia takich sytuacji."
Drugi raz, gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia 1966 r., kiedy przewalała się fala nagonki na Prymasa z powodu Listu do Episkopatu Niemieckiego, powiedziałem do Księdza Prymasa, że my, duszpasterze, nie byliśmy przygotowani żadną informacją do tego listu. Wydaje on w tej chwili wspaniałe owoce. Na przykład mojemu bratu przestał śnić się żołnierz niemiecki, którego w czasie Powstania Warszawskiego zastrzelił z bliska w walce wręcz. Powiedziałem to Księdzu Prymasowi, ale jednocześnie wyraziłem żal, że my duszpasterze nie byliśmy przygotowani. Dowiedzieliśmy się o tym liście z „Życia Warszawy" i od rozżalonych ludzi. Na to Ksiądz Prymas powiedział:
— Racja, ludzie byli rozżaleni. Nie pomyśleliśmy o tym, żeby duszpastersko w jakikolwiek sposób zapowiedzieć tę sprawę.
Kiedyś spytał mnie co sądzę na jakiś temat. Powiedziałem, co myślę. Prymas szeroko się uśmiechnął i powiedział:
— Nie zgadzam się z Tobą zupełnie. Ale mam już trochę dosyć tych wszystkich, których pytam, a oni starają się najpierw dowiedzieć, jakie jest moje zdanie na ten temat. Trochę mnie to męczy. Dziękuję ci, że ty od razu mówisz to, co sam myślisz.
Kiedy się rozchorowałem, leżąc w szpitalu zrozumiałem, że Ksiądz Prymas stał się nam tak bliski, bo był naszym Ojcem.
Módlmy się o beatyfikację Stefana Kardynała Wyszyńskiego Prymasa Tysiąclecia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz