Wspomnienia - S. Joanna Lossow - siostra zakonna — Franciszkanka Służebnica Krzyża

LATA WOJNY I OKUPACJI

Kapelan ss. Franciszkanek w Kozłówce

Przyszłego Księdza Kardynała Prymasa poznałam w latach trzydziestych w pociągu. Byłam wówczas studentką i jechałam z Poznania do Warszawy. Wszedł do tego samego przedziału co ja, usiadł w jednym kącie przedziału, ja w drugim. Był w sutannie. Po chwili zauważyłam, że zaczął się modlić, ponieważ i ja się modliłam, wytworzyła się atmosfera ciszy i skupienia.
Po jakimś czasie zaczęłam czytać książkę „Chrystus wzorem zakonnika". Jest to dzieło Dom Columba Marmiona, benedyktyna z Belgii. Ksiądz zaintersował się tą książką i zapytał, skąd ją mam. Odpowiedziałam, że polecił mi ją ksiądz Korniłowicz. Wówczas się przedstawił i zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałam się, że jest profesorem Wyższego Seminarium we Włocławku. A że wzbudził we mnie zaufanie, więc powiedziałam, że jadę do księdza Korniłowicza. Poprosił, bym zawiosła do niego list — do Lasek. Miał widocznie jakąś sprawę do przekazania, której wolał nie powierzać poczcie. Chwilę jeszcze rozmawialiśmy, potem wysiadł w Kutnie. Ja natomiast kontynuowałam podróż do Warszawy. Było to pierwsze moje zetknięcie się z ówczesnym księdzem profesorem Wyszyńskim.

Gdy wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża i zaczęłam pracować — najpierw przy niewidomych dzieciach, a potem w Domu Rekolekcyjnym w Laskach — zauważyłam wówczas, że bywa tam ksiądz Profesor, którego poznałam w pociągu, i że swoimi przyjazdami wzbudza zadowolenie księdza Korniłowicza, który nieraz mówił: „Przyjechał Stefek, co za radość".
Gdy w 1939 roku wybuchła wojna, zaczęły do nas dochodzić wieści bardzo niepokojące z różnych stron Polski, m.in. z Włocławka, gdzie represje ze strony hitlerowców groziły szczególnie duchowieństwu. Część księży aresztowano i wywieziono. Niepokoiliśmy się więc o księdza profesora Wyszyńskiego.

Pewnego dnia przyszedł do mnie ktoś z zapytaniem, czy mogę udzielić wiadomości o ojcu Korniłowiczu dla księdza profesora Wyszyfiskiego, który bardzo się o niego niepokoi. Po kilku takich wizytach, zorientowałam się, że można udzielić informacji, a kiedy wkrótce zobaczyłam się z księdzem Komiłowiczem, powiedziałam mu, że ksiądz profesor Stefan Wyszyński żyje i że są osoby, które go widują. Zapytałam także czy i w jaki sposób chce się z nim skontaktować.
W tym mniej więcej czasie przyjęliśmy gościnę u pp. Zamoyskich w Kozłówce, którzy udostępnili nam obszerną oficynę, co było wprost opatrznościowe, bo Zakład w Laskach został ewakuowany w pierwszych dniach wojny do naszej placówki w Żułowie, w powiecie krasnostawskim, gdzie nie było wystarczających pomieszczeń dla tylu osób. Był to rok 1940.
Potrzebny był kapelan, który by odprawiał w Kozłówce codziennie Mszę św. oraz służył pomocą duchowną siostrom i niewidomym, tym bardziej, że było tam wiele młodych sióstr, potrzebujących kierownictwa duchowego. Ojciec Korniłowicz wyraził wtedy życzenie, by zwrócić się z prośbą o pełnienie tej funkcji do księdza profesora Stefana Wyszyńskiego.
Pojechałam więc do Lasek, by przedłożyć tę propozycję Matce Elżbiecie Czackiej, założycielce naszego zgromadzenia i przełożonej generalnej. Z jej upoważnienia zaczęłam starania o skontaktowanie się z księdzem profesorem Wyszyńskim. W tym celu udałam się do jednej z jego sióstr, mieszkającej niedaleko Warszawy, której adres był mi znany. Przyjęła mnie bardzo uprzejmie, a nawet serdecznie. Powiedziała mi jednak: „Mój brat mieszka dość daleko, w ciągu jednego dnia siostra nie zdąży wrócić do Warszawy". A ja miałam tylko jeden dzień na tę podróż! Następnego dnia musiałam koniecznie być w Warszawie.

Zaraz więc pojechałam do Warki, gdzie się okazało, że Wrociszew, w którym mieszka rodzina Księdza Profesora, oddalony jest chyba o około 10 km. Przygodni ludzie powiedzieli mi, że w miejscowym sklepie jest właściciel sąsiedniego majątku, który jadąc do siebie, będzie przejeżdżał przez Wrociszew i może zechce mnie tam zawieźć. W drodze panowie, którzy mnie podwozili, zapytali, czy jadę do Księdza Proboszcza, czy też do Księdza Profesora.
— Do Księdza Profesora — odpowiedziałam.
— To zacny i mądry człowiek — usłyszałam w odpowiedzi.
Widocznie cieszył się tam bardzo dobrą opinią.
We Wrociszewie, kiedy weszłam do pokoju Księdza Profesora (a był to główny pokój w tym skromnym domku), zobaczyłam go siedzącego nad książkami. Zwróciłam uwagę, że był bardzo blady. Na widok mego habitu, ucieszył się bardzo, wstał i powiedział: „Laski przyjechały do mnie!" Wytłumaczyłam zatem, że przyjechałam z polecenia Matki Czackiej i księdza Korniłowicza, i zapytałam, czy zechce przyjechać do Kozłówki i objąć funkcję kapelana w naszej prowizorycznej tamtejszej placówce. Zgodził się natychmiast. Ja jednak byłam ostrożna, tym bardziej że ktoś z jego rodziny zapytał — czy mogę zagwarantować, że Księdzu Profesorowi nic się nie stanie. Oczywiście zrobić tego nie mogłam, wiedząc, że Kozłówka była miejscem dość eksponowanym, gdzie były liczne aresztowania i przesłuchania osób tam przebywających. Później nawet aresztowano hrabiego Zamoyskiego. Wobec takiego stanu rzeczy, poprosiłam Księdza Profesora, by poszedł ze mną do kościoła, by uprosić u Boga łaskę powzięcia rozważnej decyzji.
— Już powiedziałem, że jadę — odrzekł — ale możemy jeszcze
pomodlić się w kościele.

Po modlitwie, która trwała dość długo, Ksiądz Profesor potwierdził swoją poprzednią decyzję. Umówiliśmy się, że przyjedzie do Warszawy, a stamtąd pojedziemy razem do Kozłówki, ze względu na większe bezpieczeństwo.
Zaraz po tej rozmowie wyruszyłam do stacji kolejowej w Warce. Kawałek drogi odprowadził mnie Ksiądz Profesor wraz ze swoją siostrą, zamieszkałą razem z nim w domu rodzicielskim. Zorientowałam się, że lęka się ona o swego brata. Chcąc więc umożliwić swobodne porozumienie się rodzeństwa między sobą po moim odjeździe, powiedziałam:
— Proszę jeszcze nie czuć się związanym, lecz zawiadomić mnie depeszą: „Przyjadę w środę" względnie „nie przyjadę — Basia". Tego pseudonimu używaliśmy później nieraz w domu, dla ukrycia przed Niemcami prawdziwego nazwiska księdza. Depeszę potwierdzającą decyzję przyjazdu otrzymałam od księdza profesora Wyszyńskiego w ustalonym terminie.
W Kozłówce praca jego miała podwójny charakter. Pełnił bowiem posługę duszpasterską wśród sióstr zakonnych i niewidomych, a także wśród ludzi ukrywających się w posiadłościach pp. Zamoyskich. Jak wiadomo, w Kozłówce ukrywali się ludzie z całej okolicy, tam też przygotowywali się do walki, często zaglądali partyzanci. Była to więc odrębna praca duszpasterska, którą podj ął Ksiądz Profesor na miejscu. Bliżej jej nie znam, bo dojeżdżałam tylko dorywczo do Kozłówki, opiekując się wraz z s. Odyllą Czarlińską naszym domem z polecenia Matki Czackiej.

Ksiądz Profesor prowadził ponadto dla naszych sióstr wykłady z prawa kanonicznego i etyki społecznej. Prowadził także rekolekcje i konferencje dla dworu, personelu pracującego w dobrach pp. Zamoyskich, jego domowników i gości.

Mogę jeszcze dodać, że Ksiądz Profesor był bardzo praktyczny i życiowy. Siostry nasze zawsze podkreślały, że umiał zaradzić, gdy był jakiś kłopot. Pamiętam na przykład, że gdy siostry piłowały drzewo, zaraz zauważył, że źle trzymają piłę, bo znał się na tym.
W Kozłówce przebywał około roku, a po likwidacji naszego domu pojechał do Żułowa, gdzie zastał ojca Władysława Korniłowicza. Prowadził i tam wykłady z prawa i socjologii.
Jedną jeszcze rzecz chcę powiedzieć dotyczącą księdza profesora Wyszyńskiego, mianowicie, że w okresie lubelskim, kiedy został biskupem, żył bardzo ubogo. Ponieważ z Żułowia, gdzie byłam przełożoną od stycznia 1940 r., do Lublina nie było tak bardzo daleko, wybrałam się tam z siostrami, by odwiedzić dawnego Profesora i Kapelana. Nic nam wówczas nie mówił o swej trudnej sytuacji materialnej. Dopiero bardzo mu oddany pracownik kurialny, który mu służył, powiedział nam, czego Ksiądz Biskup najbardziej potrzebuje. A potrzebował wszystkiego, zwłaszcza elementarnych rzeczy koniecznych do codziennego użytku.
Starałyśmy się potem tym brakom choć w części zaradzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz