„Nazywaliśmy Go Ojcem”

Z Barbarą Dembińska, wieloletnim pracownikiem sekretariatu kardynała Stefana Wyszyńskiego, o codziennym życiu Prymasa Tysiąclecia rozmawia Milena Kindziuk

Kiedy po raz pierwszy zetknęła się Pani z księdzem prymasem?

Gdy jako studentka brałam udział w rekolekcjach akademickich w Warszawie. Do dziś brzmią mi  w uszach jego słowa: „Umiłowane dzieci Boże, dzieci moje”. Wypowiedział je wtedy z jakąś niezwykłą mocą.

Później, kiedy podjęłam decyzję o wstąpieniu do Instytutu Prymasowskiego, zaproponował mi pracę w sekretariacie. Dziś, z perspektywy czasu, bardzo doceniam ten okres w życiu. Wtedy oczywiście nie do końca chyba zdawałam sobie sprawę, z kim na co dzień obcuję.


No właśnie, miała Pani okazję na co dzień obserwować kardynała Wyszyńskiego. Jak żył? Czy pamięta Pani na przykład wygląd jego pokoju?

Wyglądał dokładnie tak jak pokój jego poprzednika. Ksiądz prymas spał nawet w łóżku kardynała Hlonda. Obok łóżka, przy ścianie stałą szafa, stolik z lampką nocną, w rogu krzesło, na podłodze leżał chodnik. Skromnie był urządzony także gabinet: w zasadzie tylko biurko i półki na książki czy dokumenty. Pamiętam, że wystrój tych wnętrz wywarł wrażenie na lekarzach, którzy przychodzili do księdza kardynała, gdy był chory. Dziwili się, że prymas Polski mieszka w takich warunkach.

Ksiądz prymas słynął również  z tego, że skromnie jadał. Czy tak?

Ojciec – bo tak go nazywaliśmy – najbardziej lubił placki ziemniaczane, kaszę gryczaną i ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. Nie uznawał natomiast wyszukanych, wykwintnych potraw. Podobnie zresztą było z ubiorem. Pamiętam, gdy siostry przyszły do nas do Sekretariatu i prosiły: Zróbcie coś, żeby Ojciec zgodził się na uszycie nowej sutanny, ta, którą nosi, naprawdę już się nie nadaje. Ksiądz prymas usłyszał to i skwitował krótko: - Nie nadaje się, bo jest podarta. Jak siostra zaceruje, to się nada.

„Kłopot” z Ojcem mieli praktycznie wszyscy, którzy go zapraszali do siebie. Po jednej z wizytacji miał u kogoś przenocować. Gdy zobaczył łóżko, na którym ma spać, a na nim trzy haftowane poduszki i dwie ogromne pierzyny, powiedział do swego kapelana: - Bracie, zróbmy coś z tym, tylko tak, żeby nikomu przykrości nie sprawić. I wynieśli wszystko na balkon.

Jaki tryb życia prowadził prymas Polski?

Dzień zaczynał o czwartej lub piątej rano. Odmawiał brewiarz – bardzo lubił tę formę modlitwy – a potem odprawiał mszę św., na którą zapraszał wszystkich pracowników. O dziewiątej było śniadanie. Prawie zawsze uczestniczyli w nim goście. I obowiązkowo wszyscy pracownicy sekretariatu, których Ojciec traktował jak domowników. Był na tyle bezpośredni, że potrafił wstać od stołu, podejść do kogoś i powiedzieć: - No, co tam bracie, dlaczego nie jesz? Albo nałożyć komuś kawałek wędliny na talerz. Przy stole nigdy też nie mówił o sprawach służbowych. Po śniadaniu przyjmował gości na audiencjach. Wszystkich, którzy o to prosili. Nie zdarzyło się, by komuś odmówił. Chętnie pocieszał innych. Kiedy dostrzegał smutek w oczach, klepał takiego biedaka po ramieniu albo obejmował. Umiał rozładować napięcie. Kiedyś przyszedł do księdza prymasa profesor, zdenerwowany sytuacją polityczną. Z przerażeniem w oczach zapytał: Ojcze, co z nami będzie? A ksiądz prymas przytulił go i odparł: - Bracie, Bóg jest, a ty z Nim.

Po południu ksiądz kardynał jeździł na wizytacje do parafii. Lubił spotkania z ludźmi. Szczególnie, gdy zdarzały się zabawne sytuacje. Kiedyś jeden z wiernych przywitał go, mówiąc: Najprzewielebniejsza Ewidencjo. Innym razem, gdy Ojciec zbliżał się do drzwi kościoła, przedstawiciel parafii zdjął czapkę i wydusił z siebie: - Ojcze nasz, który jesteś w niebie. Po chwili szybko dodał: Oj, psia mać, w pacierz zaszedłem. Ojciec chętnie wracał później do tych wspomnień.

Kiedy nie było wielkich uroczystości, spotkań, wyjazdów, brał również udział w zakończeniu rekolekcji dla lekarzy, prawników czy duszpasterstw akademickich.

 Studentów zapraszał też do siebie na słynne pączki, które sam nadziewał na widelec…?

To był już rytuał. Zawsze w okresie Bożego Narodzenia organizował dla nich opłatek. Siostry smażyły pyszne pączki z nadzieniem różanym. Wnosiły je na tacach, a Ojciec każdego gościa częstował, tłumacząc: - Nie możecie przecież wyjść głodni od prymasa Polski! Potrafił być wielki, majestatyczny, a zarazem zwyczajny, tak bardzo ludzki.

Raz w tygodniu kardynał Wyszyński przyjeżdżał do podwarszawskiej Choszczówki. Jak spędzał tam czas?

Zwykle był to poniedziałek, gdyż ten dzień miał wolny. Ale nie był to nigdy sam wypoczynek. „Uciekał” z Miodowej, by w skupieniu pisać listy pasterskie czy memoriały do rządu. Odpisywał na listy – wszystkie, jakie otrzymywał, nawet na te od dzieci. Przygotowywał się tu również do kazań – ciekawe, że nigdy ich nie pisał, sporządzał jedynie plan w punktach. W Choszczówce obradowały czasem Komisje Maryjne czy Rada Główna Episkopatu Polski. Ksiądz prymas lubił tu przebywać. Zmęczony, w otoczeniu lasów nabierał rumieńców, regenerował siły. Chodził na długie spacery, z których wracał jakby odnowiony. Przyroda zawsze go uspokajała. Doskonale zresztą ją znał, rozumiał.

 I bacznie obserwował. Jak czytamy w „Zapiskach więziennych”, z uwagą śledził na przykład zachowanie wiewiórki albo podglądał mrowisko…

Tak, Ojciec potrafił rozróżnić każde stworzenie, każdy liść, kwiat, nazywał po imieniu wszystkie krzewy, zioła. Gdy słyszał śpiew ptaka, od razu pytał nas: - Wiecie, jaki to ptak? Nikt z nas oczywiście nie miał pojęcia i Ojciec nam wtedy tłumaczył. Cały świat był dla niego światem Bożym, godnym podziwu i szacunku.

Ksiądz prymas swych pracowników zabierał na urlop. Czy pani również z nim wyjeżdżała, zwłaszcza wtedy, gdy wakacje spędzał w towarzystwie kardynała Wojtyły?

Tak, oczywiście, jeździliśmy dużą grupą: pracownicy sekretariatu, członkinie Instytutu Prymasowskiego, ojcowie paulini, no i kardynał Wojtyła, ksiądz Stasio Dziwisz i ksiądz prymas. Chodziliśmy na długie spacery, zawsze też graliśmy w siatkówkę…

… a kardynał Wyszyński, który był sędzią, przykazywał, by drużyna, w której grał Wojtyła, wygrała. Czy tak?

Ojciec nas wręcz „strofował”: - Pamiętajcie, macie tak grać, żeby przegrać! Nie było to trudne, bo zarówno kardynał Wojtyła, jak i ks. Dziwisz grali bardzo dobrze. Nawet ścinali. A jak nocno serwowali!

Wieczorami zwykle śpiewaliśmy piosenki harcerskie, religijne, ballady. Niezwykłą atmosferę tamtych dni pamiętam do dziś. Zawsze było bardzo wesoło, zwłaszcza gdy przysłuchiwaliśmy się dialogom księdza prymasa i kardynała Wojtyły. Obaj wykazywali się podczas tych rozmów ogromnym poczuciem humoru. Widziałam, że rozumieli się bez słów. Dlatego chyba pierwsze słowa księdza prymasa po wyborze Jana Pawła II brzmiały: - O nic nie pytajcie, bo będę łkał. Z jednej strony była to dla niego wielka radość, ale też i wielka strata. – Wiecie, ja się tak czuję, jak by mi ktoś prawą rękę odciął – powtarzał. Ojciec pragnął przecież, by kardynał Wojtyła został jego następcą, co aluzyjnie dawał czasem do zrozumienia. Kiedyś powiedział do arcybiskupa Krakowa: - Księże kardynale, to nie przypadek, że różnica lat między mną a kardynałem Hlondem wynosiła 19 lat i między nami też wynosi 19.

Ale wróćmy do wieczorów wakacyjnych…

Ojciec na urlopie dużo czytał; swoje ulubione powieści Makuszyńskiego czy „Trylogię” Sienkiewicza, i zachęcał do tego innych. Urządzał nam zresztą na wakacjach „akademie historyczne”. Jeszcze podczas ostatnich swych wakacji czytał „Historię Kościoła” ks. Kumora, potem opowiadał o tym nam.

Kardynał Wyszyński często też opowiadał dowcipy, nawet gwarą góralską. Lubił czytać skecze. Pamiętam takie zdarzenie: na kartce miał zapisaną anegdotę. Zajęła pół strony. A on ją czytał i czytał w nieskończoność. W końcu ktoś zagląda mu przez ramię i mówi: Ojcze, przecież tego tutaj nie ma. A on na to: Oj, dziecko, nie umiesz czytać między wierszami! Doskonale pamiętam też, jak Ojciec śmiał się do łez, gdy dwie dziewczyny – całkowicie fałszując – śpiewały: Panie Boże mój, jam jest wołek Twój.

W czasie wakacyjnych wieczorów tym żartom nie było końca. Przerywał je ksiądz prymas, który zwykle przed północą nas opuszczał. Nie lubił późno chodzić spać, wstawał natomiast o świcie.

Kim był przez te lata dla Pani kardynał Wyszyński?

Po prostu Ojcem. Bardzo się o mnie troszczył. Nawet w codziennych, bardzo prozaicznych sytuacjach. Wiedział na przykład, że przepadam za jabłkami. Często po kolacji sam mi je obierał, a gdy zjadałam, zmieniał talerzyk i kładł następne. Lubiłam też pseudonim, jaki mi wymyślił. Kilka z nas nosiło imię Barbara, a ja miałam na drugie Natalia, utworzył więc Latuś. I tak do mnie się zwracał.

Ksiądz prymas Ojcem był oczywiście dla wszystkich. Zwracaliśmy się do niego zresztą „Ojcze”. Ale dla mnie miało to szczególne znaczenie, gdyż we wczesnej młodości straciłam swojego rodzonego ojca.

Czego nauczyła się Pani od kardynała Wyszyńskiego?

Że jestem dzieckiem Boga. Że przez pryzmat Jego woli należy patrzeć na wszystkie sprawy życia. I że w ostatecznym rozrachunku to On jest w ludzkim życiu najważniejszy. Wreszcie, swoją postawą ksiądz prymas uświadomił mi, jak ważna w życiu jest modlitwa. Kult, jakim darzył Matkę Bożą, był dla  nas czymś niezwykłym, jakimś wielkim świadectwem ufności. Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej woził przecież ze sobą wszędzie – na przednim siedzeniu w samochodzie, sam natomiast siadał z tyłu. Zabierał go nawet do Rzymu. Czasem żartowaliśmy, że ta jego Matka Boża wybierała trzech papieży: Pawła VI, Jana Pawła I i Jana Pawła II. Na odwrocie obrazu Ojciec zapisywał nazwy wszystkich miejscowości w Polsce i na świecie, które odwiedzał.

I ten właśnie obraz towarzyszył księdzu prymasowi do ostatnich chwil życia?

Tak, stał przed jego łóżkiem aż do śmierci. Wpatrując się w oczy Maryi, przyjmował ostatni raz Komunię św., do Niej też kierował swe ostatnie na ziemi słowa.

Jak one brzmiały?

Przed samą śmiercią chciał jeszcze zaśpiewać znaną pieśń maryjną, ale powiedział tylko słabym, łamiącym się głosem: „Chwalcie łąki umajone… Potem Ojciec w ogóle nie miał już siły mówić, w końcu stracił przytomność. Widziałam go jeszcze godzinę przed jego śmiercią, ale do świadomości już nie powrócił.

Wcześniej jednak przyjmował sakrament chorych, zdawał więc sobie sprawę, że odchodzi?

I tak, i nie. Pamiętam, gdy w kwietniu potwornie wyczerpany wrócił z badań lekarskich, w jego – nieopublikowanych zresztą jeszcze – zapiskach „Pro memoria” znalazło się łacińskie zdanie: „Jest to początek końca”. Z drugiej strony lekarze obiecali mu, że będą informować o stanie zdrowia, nawet gdy będzie się pogarszał. Kiedy więc orzekli, że próba nowotworowa jest pozytywna, było to równoznaczne z obecnością komórek nowotworowych w organizmie. Ksiądz prymas natomiast zrozumiał to jako poprawę stanu zdrowia. Miał więc chyba jeszcze wtedy jakąś nadzieję.

Kiedy ją utracił?

Chyba po zamachu na Ojca Świętego. Wtedy już nie miał żadnych wątpliwości, że umiera.

Czy bał się śmierci?

Nie okazywał tego, więc chyba nie. Jak wszystko w życiu, tak i chorobę, a potem nadchodzącą śmierć przyjmował ze spokojem. Nigdy też nie skarżył się, nie narzekał, że cierpi. A gdy ktoś z nas pytał Ojca, jak się czuje, odpowiadał, że jego choroba nic nie znaczy w porównaniu z cierpieniami Ojca Świętego, który leży po zamachu w szpitalu.

Jak kardynał Wyszyński zareagował na wiadomość o zamachu na papieża?

Nie dowiedział się od razu, mieliśmy wielkie obawy, czy mu o tym powiedzieć. Baliśmy się, że takiej wiadomości nie będzie po prostu w stanie znieść. Jaka była reakcja Ojca? Otworzył szeroko oczy i wydobył z siebie tylko jedno zdanie: - Zawsze się tego obawiałem. Później zamilkł na kilka godzin. W końcu poprosił, by przynieść magnetofon i nagrać jego przesłanie do narodu: - Wszystkie modlitwy, które zanosicie za mnie, proszę przekazywać w intencji Ojca Świętego.

Ksiądz Prymas kilka dni przed śmiercią odbył rozmowę telefoniczną z papieżem. Czyja to była inicjatywa?

Ojca Świętego. Przy czym – gdy papież zadzwonił z kliniki Gemelli po raz pierwszy, rozmowa nie doszła do skutku, gdyż przewód telefoniczny był za krótki, nie sięgał do łóżka księdza prymasa. Dopiero następnego dnia, gdy telefonista przedłużył kabel, Ojciec mógł wziąć do ręki słuchawkę i odebrać telefon od papieża. Była to bardzo trudna rozmowa – zresztą dla nich obu. Doskonale wiedzieli przecież, że na ziemi już nigdy się nie spotkają. Ksiądz prymas prosił wtedy cichutko: Ojcze, pobłogosław mi… Za trzy dni odszedł do Pana.



Barbara Dembińska od 1970 roku aż do śmierci kardynała Wyszyńskiego była pracownikiem Sekretariatu Prymasa Polski, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Jest członkiem Instytutu Prymasowskiego.



W: „Ludzie” z 25 maja 2001 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz