„Oto człowiek"
Spotykamy się dzisiaj w oktawie Bożego Narodzenia. Pragniemy przedłużyć atmosferę betlejemskiej nocy także i w dzisiejszym naszym spotkaniu. Wracamy myślą do człowieka, o którym pamiętamy szczególnie 28 każdego miesiąca. Ale wracamy nie tylko jakąś mechaniczną myślą, wspomnieniem. Wierzymy przecież w Świętych Obcowanie, a więc wierzymy w jego tutaj obecność wśród nas. I dlatego to dzisiejsze wspomnienie będzie również spotkaniem. Chcemy spotkać się z nim w zwyczajności jego życia. Spróbujemy odnaleźć go myślą w codziennym dniu pracy na Miodowej.
Patrzyłam z bliska na tę rzeczywistość. Więcej, przez 12 lat na co dzień uczestniczyłam w tej rzeczywistości. Była to łaska, której do dzisiaj nie jestem w stanie zrozumieć, wyciągał do ogrodu, żebyśmy zobaczyli np., że już kwitną przebiśniegi czy krokusy. Zawsze pierwszy je wypatrzył.
Pracę w Sekretariacie na Miodowej zaczęłam w roku 1969 bezpośrednio po ukończeniu studiów filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Głównym moim zadaniem, w ramach tej pracy, była pomoc pani Marii Okońskiej w korekcie językowej kazań, które Ksiądz Prymas wygłaszał żywym słowem. Nie pisał nigdy swoich wspaniałych konferencji, rozważań czy homilii. Pisał sobie tylko punkty. Każde kazanie od roku 1957 było nagrywane, następnie spisywane z taśmy i opracowywane redakcyjnie. Inny jest bowiem poprawny styl języka mówionego, nawet najbardziej literackiego, a inny języka pisanego. A więc korekta ta, pomimo tak niezwykłego daru słowa, jaki miał Ksiądz Prymas, była konieczna. Po opracowaniu — kazanie to było ponownie przepisywane na maszynie i wracało do Księdza Prymasa. On czytał je bardzo uważnie, często jeszcze sam poprawiał i zatwierdzał tekst autografu. Wszystkie autografy zachowały się. Może jest kilka braków, ale są to wyjątkowe sytuacje. Obecnie teksty te są pieczołowicie przechowywane i nadal opracowywane. Samych kazań autoryzowanych jest 67 tomów maszynopisu po 400 stron, a nieautoryzowanych jest dwa razy tyle. Można więc wyobrazić sobie ogrom tej spuścizny.
Za życia Księdza Prymasa zostało wydanych około 40 samodzielnych pozycji książkowych. Niestety, są to już dziś unikaty. Wiele z nich ukazało się za granicą. Są właściwie nie do zdobycia.
Obecnie pracujemy nad przygotowaniem do druku kolejnych tekstów. Zawierają one bogactwo treści duchowych, humanistycznych i społecznych.
Tyle na temat pracy. A teraz druga zasadnicza część naszego spotkania. Jaki Ksiądz Prymas był na co dzień?
Po jego śmierci zastanawiałam się, co mi najbardziej pozostało w pamięci, jako kształt życia tego Człowieka. I uwierzcie mi, że tym, co najbardziej mnie urzekło, była nie tyle jego prymasowska wspaniałość i wielkość, chociaż stanowiła ona bezsporny rys jego życia. Pozostał w mojej świadomości przede wszystkim jako prawdziwy, Boży i ludzki człowiek. Nazywaliśmy go Ojcem.
Miarą jego wielkości w codziennym życiu był po prostu szacunek dla innych, szacunek dla każdego człowieka. Szacunek ten nie był tylko wyrazem dobrego wychowania czy towarzyskiej ogłady. Fundamentem takiej postawy była wiara, że każdy człowiek, nawet najbardziej sponiewierany i ten w naszym rozumieniu niemal niegodny nazwy człowieka — jest jeszcze dzieckiem Boga. A więc każdemu należy się szacunek, bo każdego miłuje Bóg, nawet zbrodniarza. Często Ksiądz Prymas nam to powtarzał, tego uczył i tym żył na co dzień. Nie było dla Ojca ludzi wielkich i małych. Z takim samym szacunkiem przyjmował ambasadorów jak pochyloną ku ziemi staruszkę. Potrafił w czasie wizytacji zatrzymać się przy dziecku, które pochwaliło się, że będzie miało nową sukieneczkę, i zaprosić je, żeby przyszło się pokazać. Rzeczywiście, kiedyś taki szkrab przyszedł. Babcia się wstydziła wejść. Ale dziecko przyszło do domu Księdza Prymasa i powiedziało, że jest umówione, bo ma się pokazać w nowej sukience. Ksiądz Prymas oczywiście wyszedł do dziecka. Poświęcił małemu gościowi kilkanaście minut, podziwiał sukieneczkę. Bywały i takie audiencje.
Starał się, aby miejsce pracy było dla nas domem. Wspólnie z nami jadł posiłki. Nie zaczął sam jeść, dopóki wszyscy nie mieli nałożone na talerze. Sam często podawał, dokładał, obierał nam jabłka. Był naprawdę jak dobry Ojciec w domu.
Przestrzegaliśmy zasady, by w czasie posiłków nie mówić o pracy. Innych tematów nigdy nie brakowało. Ojciec miał fantastyczne poczucie humoru. Nieraz nawet w sytuacjach bardzo trudnych potrafił rozweselać innych. Opowiadał często dowcipy. Zaczęcał również nas do ich opowiadania. Nie wypada powtarzać ich w kościele, ale może kiedyś spotkamy się w innych okolicznościach.
Nie słyszałam, żeby kiedyś mówił podniesionym głosem. Nie słyszałam, żeby o kimś mówił źle, chociaż czasem prowokowaliśmy do tego. Aż korciło, żeby coś takiego wreszcie kiedyś powiedział. Czasami, chociaż bardzo rzadko, można było usłyszeć z ust Ojca ocenę jakiegoś postępowania, nawet surową, ale nigdy negatywnej oceny człowieka. Kiedy nieraz nie dopisało się w pracy, np. bywało — że zapomniałam położyć Ojcu książek na podręcznej półce, z której brał je do rozdawania w czasie spotkań i audiencji, czy też nie zdążyłam na czas z korektą, nigdy Ojciec nie zgniewał się. Popatrzył, przypomniał i koniec. Czasem nawet napisał króciutki, żartobliwy wierszyk na ten temat.
Wspominam te drobne szczegóły, bo one przybliżają prawdziwego Ojca, tego z codziennego życia, w którym był tak nadzwyczajnie zwyczajny.
Dał się czasami oderwać od papierów i „uprowadzić" na spacer. Cudowne były te wspólne spacery po ogrodzie.
Pomimo tak intensywnej pracy codziennie mówił różaniec, najczęściej w czasie spaceru w ogrodzie. Umiał zachować wewnętrzną równowagę, nie „zaspieszyć się", nie poddawać się zdenerwowaniu. Znał każde drzewo, nazwy roślin, znał głosy ptaków. Umiał natychmiast odróżnić kosa od szpaka.
W ostatnich lalach życia miał w ogrodzie swoje ulubione drzewo. Była to magnolia. Patrzył na nią z troską. Cieszył się, kiedy po raz pierwszy zakwitła. Oglądał jej białe kwiaty, l magnolia chyba czuła tę dobroć. Po śmierci Ojca drzewko uschło. Brzmi to jak bajka, ale taka jest prawda. Może potwierdzić to brat Józef, który w tym czasie opiekował się ogrodem na Miodowej.
Ojciec z usposobienia był samotnikiem. Czasami zamyślał się, jakby był w innym, własnym świecie. Szybko jednak wracał do rzeczywistości, by nieustannie służyć innym.
Był bardzo zdyscyplinowany, ale naturalny. Nigdy nie przygniatał nas swoją ważnością czy nawałem pracy, chociaż to, co my robiliśmy, było zaledwie maleńką cząsteczką w porównaniu z tym, ile ten człowiek miał na głowie.
Kiedy czasami było mi smutno czy trudno, jak to bywa w codziennym życiu, musiałam się bardzo pilnować i nadrabiać miną, żeby Ojcu nie dodawać zmartwień. On zawsze to zauważył, wyczuł. Zaraz starał się jako pomóc. Uśmiechał się, przygarniał do serca albo przynosił jakiś drobiazg na pociechę —- karteczkę, książkę lub czekoladę. Idąc na audiencję najczęściej przechodził przez kaplice. Kiedyś spieszył się, ale zauważył, że klęczę, spojrzał na mnie i zaraz poznał, że coś jest nie tak. Zapytał: — Czemu się martwisz?
Odpowiedziałam szczerze:
— Ojcze, bo lak nie umiem kochać Pana Boga!
A na to Ojciec:
— A wierzysz w to, że On ciebie kocha?
— Wierzę!
— To już Go kochasz!...
Jeśli czym chciałabym się dzisiaj podzielić, to może najbardziej tą właśnie lekcją. Czasami męczymy się tym, że niewiele możemy z siebie wykrzesać dla Boga, a przecież On pierwszy nas ukochał. Kocha nas nie tylko wszystkich ,,w masie", ale indywidualnie każdego. Życie Ojca było nieustannym świadectwem tej prawdy.
Szacunku dla człowieka i Bożego patrzenia na ludzi uczył się Ojciec od początku swojego życia. Bardzo kochał swoją matkę. Umarła, kiedy miał 9 lat. Ale nie zapomniał jej. Do końca życia tęsknił za nią. Po swojej ciężkiej chorobie w roku 1977 w rocznicę śmierci matki, 31 października, powiedział:
— Czy wy wiecie, co to znaczy 67 lat tęsknoty za matką? Może jakimś odblaskiem tej tęsknoty było jego ufne dziecięce zawierzenie Matce Najświętszej. Wiedział, że ta Matka już go nie zostawi. Wiedział, że i w najtrudniejszych chwilach dla Kościoła może na Nią liczyć. Dlatego też — jak często wspominał — kiedy w więzieniu szukał pomocy, postawił na Nią. Oddał się jej nie tylko osobiście, ale zawierzył Jej cały Kościół i Naród.
Wspominał też Ksiądz Prymas, jak w dzieciństwie uczył się szacunku dla człowieka. Do domu państwa Wyszyńskich przychodziła pewna kobieta, którą zawsze kazano mu jako dziecku całować w rękę. Często nie miał na to ochoty, ale trzeba było słuchać mamy. Na całe życie zachował niezwykły szacunek dla kobiety. Kiedy np. wchodziłam do gabinetu pracy, Ojciec wstawał, chociaż był Prymasem. Czasami dziękując za coś potrafił pocałować w rękę. Kiedy się człowiek bronił, odwracał problem i przekornie pytał: — A co! Nie jestem godny? Ojciec był żywym świadectwem wielkiej miłości Boga i nieodłącznej miłości człowieka.
I jeszcze jedno krótkie wspomnienie spaceru. Kiedyś w deszczowy, wiosenny dzień wyszliśmy do ogrodu. Przed domem w krzewie glicynii było gniazdo synogarlicy. Siedziała w nim wiernie, czy była pogoda, czy deszcz. Zapatrzyłam się na to stworzenie. A Ojciec pyta:
— O czym tak myślisz?
— Ojcze! Tak sobie myślę, że ty czuwasz nad nami jak ta synogarlica. A ojciec nie zaprzeczył. Odpowiedział mi:
— Tak. Ja chyba naprawdę już nie mam nic swojego...
Pragnę jeszcze przytoczyć świadectwo pani adwokat Anny Schleifer z Katowic. Pisze ona:
„Od szeregu lat w dniach 3 maja i 26 sierpnia bywałam na Jasnej Górze i miałam tę łaskę, że przyjmowałam Komunię św. z jego rąk. Pamiętam, że było to albo 3 maja albo 26 sierpnia. Dzieci przynosiły dobre uczynki w postaci ziarenek pszenicy, z których miały być przygotowane hostie, przeznaczone dla Ojca świętego Pawła VI. Dzieci miały przeróżne woreczki: haftowane, wyszywane koralikami, a jedno z nich miało zwyczajny, płócienny woreczek, ściągnięty tasiemką. I kardynał Wyszyński sięgnął po ten właśnie woreczek.
Innym razem wraz z innymi osobami klęczałam u stopni ołtarza Matki Bożej i w pewnym momencie zsunęła się na kolana jakaś staruszka i uklękła obok nas. A widząc to arcybiskup Kominek, który był koncelebransem, szepnął do Kardynała:
— Nie starczy.
Wówczas Kardynał przełamał hostię na dwie części i powiedział:
— Starczy..., starczy. Może to jej ostatnia Komunia święta. Doznałam wiele owoców jego wspaniałomyślności. Był niedościgłym wzorem życzliwości, łagodności i wyrozumiałości. Okazuje się, że nie ma ludzi niezastąpionych, bo mamy nowego Prymasa, ale są ludzie niepowtarzalni, do których należał śp. kardynał Wyszyński. Jego wspaniałą osobowość zamykam w dwóch słowach: «Ecce homo».
I ja swoją wypowiedź chciałabym zamknąć w tych samych słowach: „Ecce homo". Oto człowiek i dla nas wzór, jak być człowiekiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz